wtorek, 1 maja 2018

ADONIRAM JUDSON

Wczoraj wieczorem przeczytałem, w książce Johna R.W. Stotta, krótką notkę o Adoniramie Judsonie i wciąż nie mogę „uwolnić” się od tej historii:

„Kiedy Adoniram Judson oświadczał się Ann, swej przyszłej żonie, powiedział: «Oddaj mi swoją rękę, jedź ze mną do azjatyckiej dżungli i umrzyj tam ze mną dla sprawy Chrystusa». Przybyli do Rangun w 1813 roku i bezzwłocznie zanurzyli się w birmańskiej kulturze i języku. Minęło jednak sześć lat, zanim Adoniram poczuł się na siłach wygłosić pierwsze kazanie, a siedem, zanim nawróciła się pierwsza osoba. Poświęcił dwadzieścia lat, aby przełożyć Biblię na język birmański. Napisał wiele traktatów, katechizm, podręcznik gramatyki oraz słownik angielsko-birmański, który wciąż pozostaje w użyciu. Jego cierpienie było wielkie. W ciągu swojego życia dwukrotnie owdowiał i pochował sześcioro dzieci. Tak jego, jak i całą rodzinę nękały częste choroby. W czasie wojny birmańsko-angielskiej był podejrzewany o szpiegostwo i spędził dwa lata w więzieniu, w łańcuchach, brudzie i skwarze. W ciągu trzydziestu siedmiu lat pracy misyjnej tylko raz powrócił do domu w Stanach Zjednoczonych. Jego «obumarcie» i «pogrzebanie» w birmańskiej ziemi przyniosły obfity plon. Kiedy razem z Ann przybyli do Birmy w 1813 roku, pierwszej niedzieli przyjmowali Wieczerzę Pańską tylko we dwoje, bo nie było innych chrześcijan, których mogliby zaprosić do stołu. Jednak trzydzieści siedem lat później, gdy umarł (w roku 1850), zostawił po sobie ponad siedem tysięcy ochrzczonych Birmańczyków i Karenów w sześćdziesięciu zborach. Liczbę chrześcijan w Birmie szacuje się obecnie na ponad trzy miliony”.

Trudno cokolwiek więcej dodać, kiedy czyta się taką historię…

Jakże inaczej zdaje się wyglądać tzw. „chrześcijaństwo”, które stawia człowieka i jego zachcianki, dla niepoznaki nazywane potrzebami, w centrum egzystencji. Co ja będę miał? Czy Pan Bóg da mi dobrą pracę, czy zapewni mi zawsze pełnię zdrowia, dostatek i wygodę? Wygląda na to, że Adoniram Judson wiedział co to znaczy „pójść za Jezusem” i znał drogę Krzyża. Krzyż to śmierć naszej starej natury. Krzyż to zerwanie wszelkich powiązań z grzechem. Krzyż to śmierć mojego „Ja”. Krzyż to wyrzeczenie i, jeśli trzeba, cierpienie. Krzyż to zerwanie z wygodnym życiem nastawionym na konsumpcję i domaganiem się ciągłych „prezentów” od Pana Boga: jeszcze to, i jeszcze tamto mnie się należy. Krzyż to strata. Krzyż to umieranie dla cielesnych pobudek i ludzkich ambicji. Krzyż to koniec gonitwy za materializmem i wygodą. Krzyż to usilne zabieganie o poznanie Bożej woli. Tu nie ma miejsca na pytanie: „Co mogę zyskać Boże, idąc za Tobą?” ale raczej właściwym pytaniem jest: „Boże, co muszę jeszcze stracić, by zyskać Ciebie i rozumieć Twoją wolę?”. Jak bardzo zostaliśmy skażeni nauką w której nasze ambicje i plany zostały wywyższone ponad Boży plan i Jego wolę. Chcemy ciągle gadać o powodzeniu i chlubić się ludzkim sukcesem. Chcemy wygody i dostatku. Konkurujemy ze sobą. Licytujemy się w służbie i postrzegamy rzeczywistość przez pryzmat naszych doczesnych planów. Liczy się moje. Zawsze i wszędzie „Ja”. Już nawet nie potrafimy wstydzić się z powodu naszych grzechów. Marnujemy czas na bzdury. Jesteśmy aroganccy i brak nam pokory. Nie chcemy słuchać o Bogu, który stawia nam wymagania. Chcemy Boga, który spełnia nasze zachcianki. Mówimy: „Nikt mi nie będzie mówił, że jestem Bogu coś winien”…

Czy przypadkiem nie przeoczyłem czegoś w moim chrześcijańskim życiu? Czy przypadkiem moje chrześcijaństwo nie stało się jedynie wydmuszką i pozbawioną autentyzmu marną podróbką prawdziwego i oddanego Bogu życia? Czy przypadkiem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz