środa, 17 maja 2017

FARYZEUSZ I CELNIK

W osiemnastym rozdziale Ewangelii Łukasza znajdujemy dwie przypowieści, które odnoszą się do modlitwy i relacji z Bogiem. Bohaterami jednej z nich są ludzie, którzy znajdowali się na przeciwnych biegunach życia społecznego i religijnego. Jeden uchodził za wzór pobożności, drugi symbolizował zepsucie i grzech. Ten pierwszy sytuował się na szczycie społecznego poważania, ten drugi pozostawał tym złym i niegodziwym. Mowa o faryzeuszu i celniku. Celnicy, nierzadko kolaborujący z okupacyjnymi władzami rzymskimi, byli obiektem nienawiści i pogardy wśród Żydów. Kim był celnik? Złodziejem, ciemiężcą i oszustem. Najgorszy z najgorszych. Faryzeusze stanowili wzór pobożności i religijnego oddania Bogu Izraela.  Byli gorliwi w wypełnianiu przepisów Prawa i prezentowali się, w społecznym otoczeniu, w niezwykle korzystnym świetle. Faryzeusz – to brzmiało dumnie.

W swojej przypowieści Pan Jezus umieszcza obydwu w świątyni – miejscu modlitwy i spotkania z Bogiem. Obydwaj się modlą. Jednak każdy z nich nieco inaczej.

Faryzeusz zaczyna całkiem poprawnie: „Boże, dziękuję Ci…”. Czyż nie pięknie? Dziękczynienie dla Boga wszak jest czymś wskazanym i oczekiwanym w żydowskiej pobożności. Jednak kolejne słowa nie niosą już w sobie niczego, co można by nazwać „miłym Bogu”. Za co faryzeusz był wdzięczny? Oczywiście za siebie! Komunikował Bogu o tym jak to korzystnie wypada się na tle innych ludzi, którzy w jego oczach zasługiwali na miano „zdzierców, niesprawiedliwych i cudzołożników[1]”. Największy komplement, jaki mógł do siebie zastosować był taki: „nie jestem jak… celnik”. Fuj, że też takie słowo wyszło z ust tego pobożnego człowieka! Faryzeusz następnie począł wyliczać swoje zasługi: „poszczę dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego co nabywam[2]”. Jestem, niedoścignionym dla innych, wzorem moralności i religijnego oddania. Bez zarzutu. Robię więcej niż trzeba. Wymagania Prawa spełniam z nawiązką. To właśnie ja!

Celnik prezentował się w świątyni zgoła inaczej: „nie śmiał nawet oczu podnieść ku niebu, ale bił się w piersi, mówiąc: «Boże, bądź miłosierny dla mnie, grzesznego»[3]”. Nie podnosił swoich oczu uznając się za niegodnego Bożej przychylności. W swoich własnych oczach był moralnym bankrutem. Nie miał nic. Żadnego trofeum, które mógłby okazać przed świętym Bogiem. Nie uczestniczył w religijnych pielgrzymkach, nie oddawał dziesięciny, nie czytał świętych Ksiąg. Przyglądając się sobie i swojemu życiu widział jedynie grzeszną skłonność. Prosił Boga nie o nagrodę za swoje postępowanie, ale szukał miłosierdzia. Potrzebował łaski i tylko łaski.

Pan Jezus podsumował tę przypowieść stwierdzeniem: „Ten (celnik) odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten (faryzeusz). Bo każdy, kto się wywyższa będzie poniżony; a kto się uniża, będzie wywyższony[4]”.

Życie chrześcijańskie nie opiera się na naszych zasługach. Akcent położony jest na łasce i miłosierdziu, których Bóg udziela grzesznikom. Tendencja do zliczania zasług i prezentowania ich przed Bogiem jako naszych trofeów, to droga do nikąd – przynajmniej w Bożych oczach. Bóg swoim wyrokiem ogłosił nad nami trwałe bankructwo i zupełny brak zdolności do podobania się Jemu. Żyjemy z zasług – ale nie naszych. Żyjemy z miłosierdzia i zasług Chrystusa: „Łaską bowiem zbawieni jesteście przez wiarę! Nie jest to więc waszą zasługą, lecz darem Boga. Nie za dokonane czyny, aby się nikt nie chełpił[5]”, „On stał się dla nas sprawiedliwością, uświęceniem i odkupieniem[6]”.

Im szybciej pojmiemy tę lekcję, tym lepiej dla nas. Ewangelia jest adresowana do tych, którzy nie mają dobrych uczynków i żadnych zasług. Zaproszenie do życia i zbawienia kierowane jest do ludzi, którzy są bankrutami i nie posiadają nic. Jezus powiedział: „Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, lecz grzeszników[7]”. W Jego otoczeniu było i jest miejsce dla złodziei, cudzołożników, kłamców, chciwców, prostytutek itp. On jest nadzieją dla wszystkich pogrążonych w zepsuciu i nieprawości. Kościół jest miejsce, gdzie grzesznik może porzucić swój grzech i cieszyć się doskonałym przebaczeniem.

Jezus był i pozostaje przyjacielem grzeszników i wrogiem religijnych obłudników. Ci, którzy przychodzą z niczym – odchodzą nasyceni. Pewni siebie i pyszniący się ze swoich zasług – odchodzą z niczym.


[1] Łk 18,11.
[2] Łk 18,12.
[3] Łk 18,13.
[4] Łk 18,14.
[5] Ef 2,8.
[6] Zob. 1 Kor 1,30.
[7] Mt 9,13.

niedziela, 14 maja 2017

HEJ MAZOWSZE JAKIE... KATOLICKIE. CYKL O REFORMACJI CD.

Pisząc o Polsce z czasów reformacji historycy używają określenia „kraj bez stosów”. O fenomenie polskiej tolerancji wspominał chociażby, nieżyjący już, profesor Janusz Tazbir – wybitny badacz reformacji i kontrreformacji. Choć w Polsce, podobnie jak w innych krajach Europy, trwała rywalizacja religijna, to jednak nie miała ona gwałtownego i krwawego przebiegu jak w Anglii, Francji, Niderlandach, Szwajcarii czy w Niemczech.

Rzeczywiście na tle krajów europejskich mogliśmy szczycić się z wyrozumiałości i otwartości wobec grup, które odrzuciły rzymski katolicyzm i stanęły w opozycji wobec nauk „papistów”. Tę niezwykłość tolerancji zauważali nawet zagorzali przeciwnicy reformacji, choć oczywiście postrzegali ją negatywnie. Józef Wereszczyński, doktor teologii, kanonik chełmiński, opat benedyktyński i biskup kijowski, pisał, że do Polski przybyły „wszystkie potwory i szelmy ze Włoch i Hiszpanijej, z Francyjej, z Niemiec wygnane”. Pod barwnym określeniem „potwory i szelmy” kryją się przedstawiciele ruchów reformacyjnych, które na dobre zadomowiły się w XVI-wiecznej Europie. W szczególności byli to zwolennicy nauki Marcina Lutra i Jana Kalwina.

Zdarzały się oczywiście przejawy wrogości i wzajemnej agresji pomiędzy przedstawicielami różnych wyznań. Incydentalnie miały one dramatyczny przebieg, jak chociażby opisywane przez historyków zdarzenie z 1611 roku, które tak opisał wspomniany już Janusz Tazbir: „Włoch, Francus de Franco, przeciwnik dogmatu o Eucharystii, wystąpił podczas procesji Bożego Ciała w Wilnie z przemową do tłumu. Stanąwszy na stopniach urządzonego na ulicy ołtarza wzywał jej uczestników, aby nie popełniali bałwochwalstwa oddając „opłatkowi boską cześć”. Franka niezwłocznie uwięziono i poddano torturom. Daremnie próbowali go ratować kalwini wileńscy; na skutek usilnych nalegań królowej Konstancji oraz Piotra Skargi, który wtedy właśnie przebywał w Wilnie, cudzoziemca skazano na śmierć przez poćwiartowanie. Na początku ucięto mu język”.

Były to jednak, w skali całego kraju, dość odosobnione przypadki i można przyjąć, że tolerancja w Polsce była, na tle Europy, rozwinięta ponad przeciętność. Z tej tolerancji i otwartości wobec „innowierców”, wyłamywała się nieco jedna z prowincji Polski, a mianowicie Mazowsze.

Mazowsze, tak w kraju, jak i poza jego granicami, szczyciło się wśród katolików sławą prowincji wolnej od „herezji”. Nuncjusz papieski, Juliusz Ruggieri, pisząc w 1568 roku do Pawła V, tak określił sytuację w Polsce: „powstało wiele nowych i brzydkich herezji, które się następnie na wszystkie prowincje z wyjątkiem Mazowsza rozprzestrzeniły. Mazowsze, Bogu niech będą dzięki, zachowało czystość wiary i można o nim powiedzieć, że jest równie katolickie jak Italia”.

Kiedy idee reformacyjne zaczęły się, począwszy od wystąpienia Marcin Lutra w Wittenberdze, rozprzestrzeniać po Europie, książę mazowiecki (Janusz III) – za namową biskupa płockiego Rafała Leszczyńskiego wydał edykt nakazujący, by „w całym Księstwie Mazowieckim, szczególnie zaś w Warszawie, nikt nie odważył się posiadać, czytać lub w domu przechowywać ksiąg luterańskich już to w języku łacińskim czy niemieckim, już to w innym, lub też wyznawać fałszywe dogmaty luteranów (...) pod karą pozbawienia życia i konfiskaty całego majątku na rzecz skarbu książęcego”.

Kapituła płocka wyróżniała się zawziętością w tropieniu „heretyków”. Janusz Tazbir podaje, że na jej rozkaz spalono w Płocku kilkunastu zwolenników reformacji. Ten sam autor pisał, że na Mazowszu „ruch reformacyjny niemal się w ogóle nie rozwinął. Podjęta w roku 1581 przez Jerzego Niemstę próba erygowania zboru w Warszawie zakończyła się całkowitym fiaskiem. Przyczyn nierozwinięcia się ruchu reformacyjnego na Mazowszu należy chyba widzieć w fakcie, iż w dzielnicy tej występował z jednej strony nadmiar drobnej, a ubogiej szlachty, z drugiej zaś brak było latyfundiów magnackich. Szlachta ta, pozostająca zresztą w częściowej zależności gospodarczej od kleru katolickiego, nie mogła zdobyć się na poważny wysiłek finansowy związany z powołaniem do życia ośrodków reformacji (szkoły, zbory, drukarnie)”.

Z Mazowsza pochodzi najbarwniejsza postać polskiej kontrreformacji, urodzony na terenie dzisiejszego Grójca (dawniej Grodźca), ks. Piotr Skarga – jezuita. Zasłynął m.in. jako przeciwnik Konfederacji Warszawskiej, jednego z pierwszych w Europie aktów szerokiej tolerancji religijnej. Janusz Tazbir pisał, że „miota Skarga na ustawę najgorsze wyzwiska, szlachcica zaprowadzającego w swoich dobrach reformację nazywa mianem lwa jadowitego, drapieżcy, psa głodnego”.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że krzewiciele polskiego protestantyzmu też używali ostrego i obraźliwego języka wobec oponentów. Marcin Krowicki, działacz i pisarz reformacyjny, jeden z autorów przekładu Biblii brzeskiej, tak pisał o katolickim duchowieństwie: „izeście grzeszni, iżeście rodzaj złośliwy i przewrotny, lud szalony, bękarci, wilcy, niedźwiedzie, liszki, lwi drapieżni i ryczący smokowie, psi niemi, psi nienasyceni, wieprzowie dzicy, wołowie i bykowie tłuści, nieprzyjaciele boży, świadkowie złośliwi, szaleni mężowie i napełnieni krwie, rada złośliwa, stolica zaraźliwa”.

Piotr Skarga nie żywił sympatii do protestantów. Pisał o nich: „Kto może być nędzniejszy nad tego, ktory w ślepocie heretyckiej chodzi i przeklęctwem się zewsząd obciążył, i wieczną na się śmierć w mocy szatańskiej, jako mowi Apostoł, przywodzi?”.

Nauki „szermierza kontrreformacji” trafiały na podatny grunt, jakim była uboga zagrodowa szlachta mazowiecka, która, podobnie jak uboższe mieszczaństwo i chłopi w całej Rzeczpospolitej, nie chciała tolerować „heretyków”. Religijność tej szlachty, a w szczególności przywiązywanie wielkiej wagi do postów i ofiar na kościół, tak opisywał Władysław Smoleński: „gdyby podróżny jadł w ich obecności w post jaja lub nabiał naraziłby się na niebezpieczeństwo utraty życia. Urosło wśród nich mniemanie, że lepiej jest zabić człowieka, niż w piątek jeść mięso. Dla zbawienia duszy niemało poświęcili funduszu na kościół, msze, wypominki itp...”.

Po uchwaleniu „Konfederacji Warszawskiej” szlachcice płoccy, będący przeciwnikami tej uchwały, pisali: „Nad to, co może być sromotniejszego, kiedy w Koronie Polskiej naszej, [...] ten, kto wołu, krowę, świnię, kozę ukradnie, karan będzie, a który kościół zburzy, ołtarze poprzewraca, kapłany wypędzi, święte Pańskie, przeczystą i nigdy podług potrzeby niewychwaloną Pannę, Matkę Bożą, zesromoci, chwałę miłego Boga zniszczy, imię na ostatek Pańskie i duchom złym strasznie zbluźni, ten – mówię – pokój mieć będzie”.

Określenie „Arcykatolickie Mazowsze” trafnie oddaje prawdę o nikłej roli reformacji w tej części Polski. Mazowsze było najbardziej jednolitą wyznaniowo krainą Rzeczpospolitej. Liczącą się mniejszością wyznaniową byli tu jedynie Żydzi. Patrząc z tej perspektywy historycznej, może nie trzeba się dziwić, że określenia: „protestant”, „luteranin”, „kalwinista”, „anabaptysta” brzmią dla mieszkańców Mazowsza dziwnie obco, a czasami wręcz wrogo.

czwartek, 11 maja 2017

O HOLENDER

Dziś przypadają 89. urodziny Andrew van den Bijla, znanego jako Brat Andrew (Andrzej) oraz pod pseudonimem „Boży przemytnik”. Ten holenderski misjonarz przez wiele lat (od 1955 roku) był zaangażowany w przemycanie Biblii do krajów zza „żelaznej kurtyny”, w tym do komunistycznej Polski. Ta działalność dała początek organizacji Open Doors, która po dziś dzień monitoruje problem prześladowania chrześcijan, udzielając im wsparcia, i jest zaangażowana w dystrybucję Biblii na świecie.

Brat Andrzej, jako młody chłopak, walczył, w latach 1945-1949, w holenderskich oddziałach z indonezyjskimi powstańcami. Tak opisywał tamte wydarzenia: „Zasłynąłem wśród holenderskich oddziałów w Indonezji z szaleńczej brawury w walce. Wokół mnie zebrała się grupa podobnie reagujących chłopaków i razem wymyśliliśmy hasło: «Nie bądź kiep – strać łeb!», które wywiesiliśmy w obozie na tablicy ogłoszeniowej. Wszystko, co robiliśmy w ciągu tych dwóch lat, na polu walki czy też po powrocie do obozu, było doprowadzone do skrajności. Kiedy walczyliśmy, walczyliśmy jak szaleńcy. Kiedy piliśmy, piliśmy do utraty przytomności”.

Gdy został ranny, leżąc w szpitalnym łóżku, zaczął czytać Biblię: „Przeczytałem historię stworzenia świata i o tym, jak dostał się na świat grzech (…) Czytałem dalej, omijając niektóre fragmenty (…) W końcu dotarłem do Nowego Testamentu. Leżąc w łóżku, zapakowany w gips, przeczytałem cztery Ewangelie, chwytając mgliście ich wstrząsające znaczenie. Czy to wszystko może być prawdą?”.

Po powrocie do Holandii znów sięgnął po lekturę Biblii, co doprowadziło go do pragnienia poznania Boga: „Oddałem się cały Bogu, wraz z moim pragnieniem przygody. Nie było wiele wiary w mojej modlitwie. Powiedziałem tylko: «Boże, jeśli pokażesz mi jak, pójdę za Tobą. Amen».

Bóg zaczął działać w Jego życiu.

W lipcu 1955 roku po praz pierwszy znalazł się za „żelazną kurtyną” – w Warszawie. Tak rozpoczęła się trudna i naznaczona wieloma przeciwieństwami służba przemytu Biblii do krajów komunistycznego reżimu, w tym do Związku Radzieckiego. Ten wątek życia Brata Andrzeja porusza książka pt. „Boży przemytnik”, która, od czasu jej wydania w 1967 roku, była tłumaczona na wiele języków.

Po upadku Związku Radzieckiego brat Andrzej skierował swoją uwagę na sytuację w krajach Bliskiego Wschodu. Tak mówił o tej służbie, w wywiadzie udzielonym dla „Christianity Today” w roku 2013: „Chrześcijanie na Bliskim Wschodzie mają bardzo ograniczony zasób dostępnych środków; z kolei my, ludzie żyjący w świecie zachodnim, mamy dostęp do wszelkiego rodzaju bogactw, wiedzy czy poznania, co tak naprawdę jest dla nas źródłem wiecznej hańby. Powinniśmy coś zrobić. W Bożych oczach jesteśmy jednym ludem i naszym obowiązkiem jest wyciągnąć pomocną rękę”.

Brat Andrzej jest przykładem człowieka wielkiej wrażliwości, odwagi i determinacji w wypełnianiu Bożej woli. Jego przykład był i wciąż pozostaje inspiracją dla ogromnej rzeszy chrześcijan na całym świecie.

poniedziałek, 8 maja 2017

WYSTARCZY TO, CO MASZ

Ciekawość skłoniła Mojżesza, by przyjrzeć się bliżej niezwykłemu zjawisku. Krzew płonął, ale się nie spalał!

„Dziwne rzeczy dzieją się na pustyni. A może to palące promienie słońca płatają figle mojemu rozumowi? Zbyt dużo pracy i zmęczenie robią swoje...” – myślał Mojżesz.

Kiedy zbliżał się do płonącego krzewu usłyszał głos. I wtedy zrobiło się naprawdę ciekawie. Bóg wybrał miejsce i czas, aby spotkać się z tym, będącym już w podeszłym wieku, pasterzem owiec. Podczas, początkowo dość jednostronnej, konwersacji padło polecenie: „Teraz więc – idź! Posyłam cię do faraona[1]”.

W jednej chwili wróciły wspomnienia Egiptu… Minione lata. Dwór władcy Egiptu i uciemiężony naród niewolników. Kiedyś Mojżesz próbował coś zrobić dla Izraela i skończyło się to całkowitą porażką[2]. Jego ludzie go odrzucili, a dwór królewski nie był już dłużej bezpiecznym domem. Mojżesz musiał uciekać. Stare dzieje. To były bolesne wspomnienia, które najchętniej wyparłby ze swojego życia.

Teraz Mojżesz był tylko pasterzem przesiąkniętym zapachem owiec. Owce, przestrzeń, palące słońce i pustynny wiatr... To był jego cały świat. W swoich własnych oczach był nikim. Nikim znaczącym i ważnym...

Bóg jednak nie zapomniał o Mojżeszu. Płonący krzew był miejscem spotkania, które miało odmienić życie tego pasterza owiec. Głos Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba zabrzmiał w uszach Mojżesza i obudził dawne, niechciane, wspomnienia.

Najwyraźniej Bóg miał plan, w którym dla Mojżesza było wyznaczone miejsce. Dni niewoli dla Izraela miały się skończyć. Egipt miał odczuć majestat i potęgę Boga. Król Egiptu ma uznać wielkość Boga JHWH.

„Piękny plan. Ale co to ma wspólnego ze mną? Nie jestem gotowy. Nie mam kompetencji. Nie mam żadnych środków, aby być skutecznym w tym co Bóg do mnie mówi” – Mojżeszem targały emocje i wątpliwości. 

W atmosferze sceptycyzmu podszytego rozgoryczeniem i wspomnieniem przeszłej porażki, Pan Bóg zadał Mojżeszowi proste pytanie: „Cóż to masz w swojej ręce?[3]”. Odpowiedź była oczywista, biorąc pod uwagę kontekst życia koczowników i pasterzy owiec: „Laskę – odparł Mojżesz”. Jedynie laskę. Nic więcej. To wystarczyło.

Tak jakby Bóg mówił: „Wszystko co potrzebujesz, aby wypełnić Moje powołanie i być częścią Mojego planu, jest w zasięgu twojej ręki, Mojżeszu. Nie potrzebuję więcej niż masz. Nie chcę od ciebie więcej niż posiadasz. Chcę użyć tego, co masz. Czy zgodzisz się, abym zrobił to, co chcę właśnie z tobą? Wykorzystując tylko to, co czym dysponujesz?”.

Mojżesz jeszcze nie wyglądał na przekonanego i nalegał: „Proszę Cię, Panie, poślij kogoś bardziej odpowiedniego[4]”. Bóg jednak był konsekwentny. Przydał swojemu słudze pomoc w osobie jego starszego brata – Aarona, jednak autorytet do przewodzenia Izraelowi i czynienia znaków wśród Egipcjan przeznaczony był właśnie dla Mojżesza.

Mojżesz poszedł. Odpowiedział na powołanie. Wyruszył z poleceniem od JHWH: „Zabierz ze sobą laskę, gdyż przy jej pomocy masz czynić znaki[5]”.

By wypełnić Boży plan, wystarczy to co mamy. On nie prosi o to, czego nie posiadamy. Jeśli On powołuje, to znaczy, że mamy wszystko czego potrzebujemy. Bóg zna naszą przeszłość i teraźniejszość. Ale Jego wiedza sięga dalej – On zna naszą przyszłość. Widzi nas nie tylko tymi, kim byliśmy i kim jesteśmy dziś. On widzi też to, kim możemy być w przyszłości. Nasze dawne klęski nie determinują porażek w przyszłości. Z drugiej strony, nasze przeszłe sukcesy nie gwarantują naszych przyszłych zwycięstw.

Mojżesz był tylko zwykłym pasterzem, przesiąkniętym zapachem owiec i nikim w swoich własnych oczach. A jednak jego życie, za sprawą Bożego powołania, zmieniło się diametralnie. Choć wątpił i próbował się „wymigać”, to jednak ostatecznie okazał posłuszeństwo. Z czym poszedł do władcy Egiptu? Z tym co miał. Z laską pasterza. A Bóg go użył dla swojej chwały.


[1] Wj 3,10.
[2] Zob. Dz 7,20-29.
[3] Wj 4,2.
[4] Wj 4,13.
[5] Wj 4,17.

czwartek, 4 maja 2017

RELIGIJNOŚĆ BEZ BOGA

Spotkania i rozmowy, które były częścią życia Jezusa, w czasie Jego publicznej służby, odbywały się w okolicznościach codziennego życia, jak i religijnych uroczystości. Wschodnia gościnność sprzyjała spotkaniom podczas wspólnych posiłków. Posiłek szabatowy stanowił szczególną okazję do wspólnego przebywania w atmosferze święta. Trzykrotnie w Ewangelii wspomniana jest obecność Pana Jezusa w domu faryzeuszy[1]. W rozdziale czternastym gospodarzem uczty, właśnie w dniu szabatu, jest jeden z przywódców faryzejskich, a zebrani wokół raczej nie tworzyli przyjaznego Jezusowi otoczenia. Czytamy, że „uważnie śledzili poczynania Jezusa[2]”. Ewangelista używa słowa „śledzić” (przypatrywać) w odniesieniu do faryzeuszów, którzy chcą przyłapać Jezusa na czymś niewłaściwym, aby znaleźć powód do oskarżenia Go. Powód się szybko znalazł.

Z bliżej nieznanej przyczyny, na uczcie znalazł się chory mężczyzna. Cierpiał na puchlinę (obrzęk) i został dostrzeżony przez Zbawiciela, który zadał uczestnikom biesiady pytanie: „Czy uzdrawianie w szabat jest zgodne z Prawem, czy też nie?”. Wymowna cisza zapanowała w pomieszczeniu. Choć nie padły żadne słowa, to nietrudno wyobrazić sobie jakie myśli panowały w głowach faryzeuszów: „Uzdrawianie w szabat? Ależ nie! Oczywiście, że nie! Jak śmie pytać o tak oczywiste sprawy! On chyba nie zna Pism? Cóż na ignorant? Jak można pogwałcić świętość szabatowego odpoczynku. Szabat to taki szczególny dzień poświęcony Bogu. Dzień, w którym skupiamy się na Jego woli, szukamy Jego prowadzenia, oddajemy Jemu chwałę i czynimy to, co jest Mu miłe… Uzdrawianie w szabat? Też mi pomysł! Bóg nie toleruje takiego postępowania!”.

W tekście czytamy, że Jezus przygarnął chorego i uzdrowił go. Bóg został uwielbiony, a szabat został uświęcony wykonaniem Bożej woli.  

Religijny umysł znajdzie całe mnóstwo argumentów, aby podważyć i odrzucić Boże działanie. Dzień szabatu, który miał na celu zbliżyć ludzi do Boga i uczynić więź z Nim czymś prawdziwym i autentycznym, stał się religijną rutyną. Kiedy nadarzyła się okazja, aby w szabat celebrować Boże działanie i cieszyć się Jego obecnością, odpowiedzią było niezadowolenie i złość.

Warto poddać analizie religijne rytuały, które stały się częścią naszego życia. Jako ludzie religijni powołujemy się na Jego Słowo (Pisma), uczestniczymy w różnego rodzaju religijnych wydarzeniach. Mówimy: „Tak jest nakazane!”. Podczas tych religijnych uroczystości powołujemy się na Boga i „zapraszamy” Go  do udziału w nich. Dobrze czujemy się kiedy możemy zorganizować wszystko „jak należy” i „po naszemu” i nie lubimy, kiedy sprawy wymykają się nam spod kontroli. Chory na obrzęk człowiek z Ewangelii był dla faryzeuszy przeszkodą. Niechcianym elementem. Ich religijny świat nie potrzebował takich ludzi. Szczególnie w dzień szabatu.

Ale dla Jezusa ten chory człowiek był kimś ważnym. Jego uzdrowienie manifestowało Boże pragnienie niesienia nadziei i zbawienia potrzebującym. Szczególnie w szabat. To właśnie ten dzień był dedykowany uwielbieniu Boga. A wyzwolenie z pęt choroby było właśnie czymś, co ogłaszało Bożą wielkość i chwałę. Chory został uzdrowiony, Bóg doznał czci. Jednak nie w oczach religijnego świata.

Łatwo jest z Bożego przykazania, jakim było świętowanie szabatu, uczynić religijny rytuał, w którym nie ma miejsca na autentyczne współczucie wobec potrzebujących i doświadczanie Boga w Jego działaniu. Warto sobie zawsze zadać pytania: „Czy w tym co robimy Bóg jest prawdziwie obecny? Czy nasze religijne spotkania służą Jemu i pozwalają Mu objawiać się pośród nas, czy jedynie zaspokajają nasze religijne potrzeby, a w ich centrum umieściliśmy samych siebie i nasze przekonania utrwalone ludzką tradycją?”.

Religijność bez Boga była problemem faryzeuszów w czasach Jezusa. Czy jest problemem naszych czasów? Czy jest możliwe, aby wieść „bogate” religijne życie, które nie ma nic wspólnego z poznaniem i rozumieniem Bożych dróg? Czy jest możliwe, aby podczas naszych uroczystości powoływać się na Boga, czytać Biblię, a jednak usłyszeć z Jego ust: „Nie ma to nic wspólnego ze Mną!”? Faryzeusze mieli tradycję i przepisy. Wykreowali w oczach innych swój wizerunek, jako ludzi pobożnych i nad wyraz religijnych. A jednak w czym pomogła im ich religijność? 

[1] Zob. Łk 7,36; 11,37; 14,1.
[2] Łk 14,1.