W Księdze Izajasza zanotowana jest rozmowa jaką przeprowadził prorok z królem Judy – Achazem. Odbyła się ona w szczególnie niesprzyjających okolicznościach dla jerozolimskiego władcy. Jego panowaniu zagrażali władcy Aramu i północnego królestwa Izraela. Achaza, według tekstu biblijnego, „ogarnął dreszcz lęku, jak kiedy wicher potrząśnie w lesie drzewami”. Podobny niepokój był towarzyszem całego ludu judzkiego. I oto Bóg ustami proroka Izajasza, objawiając zamiary wrogich Achazowi królów, deklaruje bez cienia wątpliwości: „Ich plan się nie spełni”. Dodatkowo Achaz usłyszał słowa osobistej zachęty: „Zachowaj spokój. Nie bój się. Niech twój duch nie gaśnie ze strachu…”.
Nie da się nie zauważyć, że rzeczywistość wokół nas wypełniona jest planami i zamiarami, jakie rodzą się w sercu człowieka. Te zamysły mogą mieć szerszy i większy zasięg, w zależności od pozycji i zakresu wpływów nas ludzi. Przywódcy światowych mocarstw podejmowali i wciąż podejmują decyzje, które mają na celu poszerzyć zakres ich panowania i władzy. Ale nawet w niewielkiej skali, każdy z nas podejmuje decyzje, które zdają się nam słuszne i mają zapewnić, różnie pojmowany, sukces. Podobnie jak niegdyś król Aramu i król jerozolimski ogłaszali: „Wyruszmy przeciw Judzie (…) Zdobądźmy ją dla nas”, obwieszczamy nasze zamiary i oczekujemy, że będziemy oglądać ich wypełnienie. Przy okazji bywa, że chcemy nasze zamierzenia zrealizować kosztem innych…
Kiedy czytałem tekst z 7. rozdziału Księgi Izajasza pojawiło się w moim sercu pytanie nad iloma takimi, ludzkimi i naznaczonymi zadufaniem, decyzjami, czy to zapadającymi w gabinetach „wielkich polityków” czy też z zaciszu domowym tzw. „zwykłego człowieka”, rozbrzmiewają słowa pochodzące z Nieba: „Ten plan się nie spełni!”.
W tej biblijnej historii, zatrwożony niegodziwymi zamiarami okolicznych władców, Achaz usłyszał słowa pocieszenia i zachęty. Królowie Aramu i Izraela – „dwie wygasające i kopcące głownie” – otrzymali zapewnienie, że ich plan się nie spełni.
Może warto w naszej codzienności, niezależnie do tego czy jesteśmy w pozycji wielkiej czy małej władzy (autorytetu), liczyć się z Bogiem i Jego wolą? Może zanim ogłosimy triumfalnie swój wielki czy też mały plan działania, zapytać: „A co Ty, Panie Boże, o tym sądzisz?”. Czy w dzisiejszym świecie przepełnionym „ludzkim geniuszem i sprytem” jest jeszcze miejsce na respektowanie woli Stwórcy? Przynajmniej ja z tego biblijnego tekstu próbuję wziąć dla siebie taką właśnie lekcję.
Tak więc jeśli ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem, to co stare przeminęło, oto wszystko stało się nowe. A wszystko to jest z Boga, który nas pojednał z sobą przez Jezusa Chrystusa i dał nam służbę pojednania. Bóg bowiem w Chrystusie, jednając świat z samym sobą, nie poczytując ludziom ich grzechów, i nam powierzył to słowo pojednania. Tak więc w miejsce Chrystusa sprawujemy poselstwo (...) W miejsce Chrystusa prosimy: Pojednajcie się z Bogiem.
poniedziałek, 30 grudnia 2019
czwartek, 7 listopada 2019
ŻYDZI I POGANIE
W drugim rozdziale Listu do Efezjan (Ef 2,11-22) pojawia się wątek Żydów i pogan. W tekście biblijnym pojawiają się określenia: Żydzi i poganie, obrzezani i nieobrzezani, „Ci z bliska” i „Ci z daleka”. Podział ludności świata był bardzo klarowny. Przez wieki wydawać by się mogło, że ten mur podziału jest nie do pokonania. Na korzyść jednych przemawiały obietnice, przymierza i mesjańska nadzieja przekazywana od pokoleń. Obok byli poganie – „odcięci od społeczności Izraela” – bez nadziei i bez Boga.
Przepaść. Podział. Wrogość.
Jednak mur podziału został zburzony. Jak? Kiedy? Odpowiedź znajdujemy w wydarzeniach, które rozegrały się na Golgocie – to właśnie tam dokonało się dzieło pojednania. Ci, którzy wpatrują się w Ukrzyżowanego widzą w Nim nie tylko źródło osobistego pokoju z Bogiem, ale znajdują też „pokój i bliskość” między Żydami i poganami – pomiędzy tymi, którzy przez wieki stali po obydwu stronach barykady. Prawo, które nadawało tożsamość Żydom było jednocześnie skutecznym strażnikiem oddzielającym „lud przymierza” od pogan, dlatego „On [Chrystus] zniósł Prawo przykazań, aby z dwóch stworzyć w sobie samym jednego nowego człowieka”. Żydzi i poganie mogą budować więź z Bogiem nie w oparciu o Prawo lecz na gruncie dzieła Jezusa Chrystusa – jego śmierci i zmartwychwstania.
Jedna budowla. Ten sam fundament. Razem.
„On [Chrystus] obu [Żydów i pogan] pojednał z Bogiem (…)”, przez Niego [Chrystusa] Żydzi i poganie mają „dostęp do Ojca – jedni i drudzy – w jednym Duchu”.
Przepaść. Podział. Wrogość.
Jednak mur podziału został zburzony. Jak? Kiedy? Odpowiedź znajdujemy w wydarzeniach, które rozegrały się na Golgocie – to właśnie tam dokonało się dzieło pojednania. Ci, którzy wpatrują się w Ukrzyżowanego widzą w Nim nie tylko źródło osobistego pokoju z Bogiem, ale znajdują też „pokój i bliskość” między Żydami i poganami – pomiędzy tymi, którzy przez wieki stali po obydwu stronach barykady. Prawo, które nadawało tożsamość Żydom było jednocześnie skutecznym strażnikiem oddzielającym „lud przymierza” od pogan, dlatego „On [Chrystus] zniósł Prawo przykazań, aby z dwóch stworzyć w sobie samym jednego nowego człowieka”. Żydzi i poganie mogą budować więź z Bogiem nie w oparciu o Prawo lecz na gruncie dzieła Jezusa Chrystusa – jego śmierci i zmartwychwstania.
Jedna budowla. Ten sam fundament. Razem.
„On [Chrystus] obu [Żydów i pogan] pojednał z Bogiem (…)”, przez Niego [Chrystusa] Żydzi i poganie mają „dostęp do Ojca – jedni i drudzy – w jednym Duchu”.
wtorek, 5 listopada 2019
ŻYCIE VS. ŚMIERĆ
Tekst biblijny przybliża czytelnikowi Bożą perspektywę na rzeczywistość naszej egzystencji. Czasami (często?) to Boże spojrzenie jest znacząco inne niż nasze – ludzkie. Wśród nowotestamentowych pism można znaleźć słowa Pawła z Tarsu, które są dość zaskakujące. Pisząc do gminy chrześcijańskiej w Efezie apostoł stwierdził: „Byliście umarli…”. Umarli? Jak to? Paweł pisał do ludzi, którzy od dłuższego czasu byli mieszkańcami dużej i znaczącej metropolii Imperium Rzymskiego. Mieli rodziny, biznesy i uczestniczyli w różnych formach religijnego życia. Jedli, pili, prowadzili rozmowy, śmiali się i płakali. Jakże więc byli umarłymi? A może Boża perspektywa na śmierć jest nieco inna niż nasza?
Choć jesteśmy zapoznani z rzeczywistością śmierci, to jednak ten jej aspekt, poruszony przez Pawła z Tarsu, często umyka naszej uwadze. Rozwijając swoją myśl Paweł napisał: „Byliście umarli wskutek waszych występków i grzechów, w których niegdyś żyliście…”. Istnieje rodzaj umierania i śmierci, który towarzyszy człowiekowi, a jednak pozostaje bagatelizowany. Choć, co do zasady, śmierć traktujemy jako niechcianą i bolesną stronę egzystencji, to jednak lekceważymy rzeczywistość „bycia umarłym wskutek naszych grzechów” – umarłym w relacji dla Boga. Ta śmierć skutkuje brakiem więzi i bliskości z Bogiem oraz sprowadza na nas deficyt w zakresie doświadczania Jego błogosławieństw. W tym stanie śmierci znajdujemy się też pod panowaniem Diabła – „władcy sił, które unoszą się w powietrzu, ducha, który działa w synach buntu”. Działanie tego „władcy” jest destrukcyjne. On, wedle słów Jezusa, przychodzi aby „kraść, zabijać i niszczyć”. Stan „duchowej śmierci” już sam w sobie jest dramatem, ale prowadzi do jeszcze większego nieszczęścia – wiecznego oddzielenia od Boga. Obrazem tego oddzielenia jest apokaliptyczne „jezioro ognia”.
Może dla niektórych brzmi to jak jakaś bzdura i rzecz zdecydowanie niewarta uwagi. Bóg? Piekło? Śmierć duchowa? Wieczne potępienie? Czy należy się tym przejmować? Jedni wzruszą ramionami i będą dalej żyć będąc „umarłymi z powodu grzechów”. Jednak znajdą się i tacy, u których biblijna narracja wzbudzi refleksję. „Co zrobić z bagażem grzechów, które oddzielają mnie od Boga i pchają w ramiona śmierci?”. „Jak doświadczyć życia, w którym jest miejsce na przeżywanie bliskości z Bogiem i udział w Jego błogosławieństwach?”. Wspomniany Paweł z Tarsu nie pozostawia czytelników bez odpowiedzi na te pytania. Po dramatycznie brzmiących słowach o „byciu martwym w upadkach i grzechach” pojawiania się pełne nadziei stwierdzenie: „Jednak Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swoją miłość, którą nas ukochał, i to nas, którzy byliśmy umarli przez upadki, ożywił wraz z Chrystusem – łaską zbawieni jesteśmy – i wraz z Nim wzbudził, i wraz z Nim posadził w [okręgach] naniebnych, w Chrystusie Jezusie…”.
Śmierć nie jest ostateczną i niemożliwą do pokonania rzeczywistością! W Chrystusie Bóg ogłosił triumf życia. Nadzieja pojawia się w miejsce beznadziei. Wolność w miejsce niewoli. Życie w miejsce śmierci. Przebaczenie w miejsce potępienia.
Właśnie dlatego próbuję, często zmagając się i doświadczając trudów codzienności, trzymać się Tego, który „jest bogaty w miłosierdzie” i chcę pokładać ufność w Ewangelii – Dobrej Nowinie o ratunku w Chrystusie. Śmierć jest „w upadkach i grzechach”. Życie jest w Chrystusie.
Choć jesteśmy zapoznani z rzeczywistością śmierci, to jednak ten jej aspekt, poruszony przez Pawła z Tarsu, często umyka naszej uwadze. Rozwijając swoją myśl Paweł napisał: „Byliście umarli wskutek waszych występków i grzechów, w których niegdyś żyliście…”. Istnieje rodzaj umierania i śmierci, który towarzyszy człowiekowi, a jednak pozostaje bagatelizowany. Choć, co do zasady, śmierć traktujemy jako niechcianą i bolesną stronę egzystencji, to jednak lekceważymy rzeczywistość „bycia umarłym wskutek naszych grzechów” – umarłym w relacji dla Boga. Ta śmierć skutkuje brakiem więzi i bliskości z Bogiem oraz sprowadza na nas deficyt w zakresie doświadczania Jego błogosławieństw. W tym stanie śmierci znajdujemy się też pod panowaniem Diabła – „władcy sił, które unoszą się w powietrzu, ducha, który działa w synach buntu”. Działanie tego „władcy” jest destrukcyjne. On, wedle słów Jezusa, przychodzi aby „kraść, zabijać i niszczyć”. Stan „duchowej śmierci” już sam w sobie jest dramatem, ale prowadzi do jeszcze większego nieszczęścia – wiecznego oddzielenia od Boga. Obrazem tego oddzielenia jest apokaliptyczne „jezioro ognia”.
Może dla niektórych brzmi to jak jakaś bzdura i rzecz zdecydowanie niewarta uwagi. Bóg? Piekło? Śmierć duchowa? Wieczne potępienie? Czy należy się tym przejmować? Jedni wzruszą ramionami i będą dalej żyć będąc „umarłymi z powodu grzechów”. Jednak znajdą się i tacy, u których biblijna narracja wzbudzi refleksję. „Co zrobić z bagażem grzechów, które oddzielają mnie od Boga i pchają w ramiona śmierci?”. „Jak doświadczyć życia, w którym jest miejsce na przeżywanie bliskości z Bogiem i udział w Jego błogosławieństwach?”. Wspomniany Paweł z Tarsu nie pozostawia czytelników bez odpowiedzi na te pytania. Po dramatycznie brzmiących słowach o „byciu martwym w upadkach i grzechach” pojawiania się pełne nadziei stwierdzenie: „Jednak Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swoją miłość, którą nas ukochał, i to nas, którzy byliśmy umarli przez upadki, ożywił wraz z Chrystusem – łaską zbawieni jesteśmy – i wraz z Nim wzbudził, i wraz z Nim posadził w [okręgach] naniebnych, w Chrystusie Jezusie…”.
Śmierć nie jest ostateczną i niemożliwą do pokonania rzeczywistością! W Chrystusie Bóg ogłosił triumf życia. Nadzieja pojawia się w miejsce beznadziei. Wolność w miejsce niewoli. Życie w miejsce śmierci. Przebaczenie w miejsce potępienia.
Właśnie dlatego próbuję, często zmagając się i doświadczając trudów codzienności, trzymać się Tego, który „jest bogaty w miłosierdzie” i chcę pokładać ufność w Ewangelii – Dobrej Nowinie o ratunku w Chrystusie. Śmierć jest „w upadkach i grzechach”. Życie jest w Chrystusie.
środa, 16 października 2019
SOLUS CHRISTUS - EFEZJAN 1,3-14
Boże dzieło zbawienia ma swoją chronologię. Zaczęło się „przed założeniem świata” (zob. Ef 1,4) i zakończy się, gdy nastanie „pełnia czasów” (zob. Ef 1,10). Centralnym wydarzeniem na tej swoistej „osi czasu” jest wcielenie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa - Syna Bożego. Mówienie o dobrodziejstwach i błogosławieństwach, których źródłem jest Bóg z pominięciem osoby Jezusa Chrystusa jest pozbawione sensu. Tak samo pozbawione jest sensu mówienie, że istnieją inni pośrednicy zbawienia, łaski i błogosławieństwa. W pierwszych kilkunastu wersetach Listu do Efezjan jak refren rozbrzmiewają słowa: „w Chrystusie”, „w Nim”, „w Umiłowanym”. Boże wybranie, przeobrażenie w synów i córki Boga, odkupienie z niewoli grzechu, okazane nam przebaczenie i darowane nam dziedzictwo – wszystko to zawiera się „w Nim” (zob. Ef 1,3-14). Nic dziwnego, że jedna z reformacyjnych prawd (zasad) brzmi: „Solus Christus” (łac. jedynie Chrystus).
poniedziałek, 14 października 2019
UFAJ BOGU, MOJA DUSZO...
Jakiś czas temu mój znajomy (bywało w przeszłości, że byliśmy sobie bliskimi osobami) zakomunikował mi, że protestantyzm, z którym się utożsamiam, jest najkrótszą drogą do ateizmu. Nie tak dawno dotarła do mnie wiadomość, że jeden z amerykańskich pastorów, znany mi z dostępnych w języku polskim książek, oświadczył, że porzuca chrześcijaństwo. Ten fakt jest dla mnie szczególnie bolesny, bo ów pastor związany był z nurtem chrześcijaństwa z którym się identyfikuję. Wiem też, że decyzja wspomnianego pastora nie jest odosobnionym przypadkiem…
Spoglądając wstecz na moje życie, w tym na ostatnie blisko trzydzieści lat, nie mógłbym zaprzeczyć realności Boga. Jednak rozumiem, że można przestać ufać Bogu. Ze względu na minione doświadczenia trudno byłoby mi zanegować istnienie Boga, jednak wciąż toczę walkę o zaufanie do Niego. Zaufanie Bogu to zdecydowanie coś więcej niż przekonanie o Jego istnieniu. Zaufanie to zgadzanie się z Nim w sprawach dotyczących codziennej egzystencji z gotowością na korektę i zmianę. Zaufanie to odkrywanie Jego woli i poddawanie jej całego życia. To podporządkowanie Bogu swoich myśli, emocji i decyzji… Zaufanie to miłość ku Bogu, w której jest miejsce na posłuszeństwo Jego woli. Wciąż toczę walkę o tego rodzaju ufność. W tej walce, muszę szczerze przyznać, są momenty trudne, w których moja ufność szwankuje… Bywa, że znajduję sam siebie w miejscu naznaczonym niewiarą i potrzebuję ponownego zwrócenia się ku Bogu, by żyć w zgodzie z Jego pragnieniami i Jego wolą. Rozumiem, że ten sam rodzaj walki dotyczy wielu z tych, którzy wkroczyli na ścieżkę chrześcijańskiego życia. Chyba, że się mylę…
„Ufaj Bogu, moja duszo, jeszcze będę Go wielbił, On moim wybawieniem i On moim Bogiem!” (Ps 43,5).
Spoglądając wstecz na moje życie, w tym na ostatnie blisko trzydzieści lat, nie mógłbym zaprzeczyć realności Boga. Jednak rozumiem, że można przestać ufać Bogu. Ze względu na minione doświadczenia trudno byłoby mi zanegować istnienie Boga, jednak wciąż toczę walkę o zaufanie do Niego. Zaufanie Bogu to zdecydowanie coś więcej niż przekonanie o Jego istnieniu. Zaufanie to zgadzanie się z Nim w sprawach dotyczących codziennej egzystencji z gotowością na korektę i zmianę. Zaufanie to odkrywanie Jego woli i poddawanie jej całego życia. To podporządkowanie Bogu swoich myśli, emocji i decyzji… Zaufanie to miłość ku Bogu, w której jest miejsce na posłuszeństwo Jego woli. Wciąż toczę walkę o tego rodzaju ufność. W tej walce, muszę szczerze przyznać, są momenty trudne, w których moja ufność szwankuje… Bywa, że znajduję sam siebie w miejscu naznaczonym niewiarą i potrzebuję ponownego zwrócenia się ku Bogu, by żyć w zgodzie z Jego pragnieniami i Jego wolą. Rozumiem, że ten sam rodzaj walki dotyczy wielu z tych, którzy wkroczyli na ścieżkę chrześcijańskiego życia. Chyba, że się mylę…
„Ufaj Bogu, moja duszo, jeszcze będę Go wielbił, On moim wybawieniem i On moim Bogiem!” (Ps 43,5).
wtorek, 8 października 2019
WYDARZYŁO SIĘ 6 PAŹDZIERNIKA
Znał, w mowie i piśmie, siedem języków: angielski, łacinę, francuski, niemiecki, włoski i hiszpański. Nabył biegłości w posługiwaniu się starożytną greką i hebrajskim. Urodził się około 1494 roku w hrabstwie Gloucestershire w Anglii. W rankingu stworzonym w 2002 roku przez BBC znalazł się na 26. miejscu wśród setki najwybitniejszych Brytyjczyków wszech czasów. Jednak za życia nie został doceniony. Zginął potępiony jako heretyk. Jego „winą” było to, że ośmielił się wydrukować w Antwerpii swój przekład Nowego Testamentu dokonany z języka greckiego. Karę śmierci wykonano 6 października 1536 roku.
William Tyndale, bo o nim mowa, został uduszony, a następnie kat spalił jego ciało. Przed śmiercią miał wypowiedzieć słowa: „Boże, otwórz oczy króla Anglii”. William Tyndale kształcił się w Oxfordzie i Cambridge. Wśród wydarzeń, które miały wpływ na jego życie i późniejszą pracę tłumacza Biblii przytacza się to, które miało miejsce w 1520 roku, gdy Tyndale pełnił funkcję wychowawcy i nauczyciela dzieci w domu Sir Johna Walsha (w Sodbury, w hrabstwie Gloucestershire). To właśnie w tym domu miały paść, z ust przebywającego tam dostojnika Kościoła rzymskiego, słowa: „Biblia nie jest nam potrzebna. Mówienie o przekładzie Biblii na język angielski, aby ludzie mgli ją czytać, jest po prostu głupotą. Wszystko, czego ludzie potrzebują, to słowo papieża. Możemy się obejść bez Bożych praw, ale nie bez praw papieskich!”. Tyndale miał odpowiedzieć: „Jeśli Bóg oszczędzi moje życie, sprawię, że pewnego dnia chłopcy od pługa w Anglii będą znali Pismo Święte lepiej niż papież”.
Działalność Williama Tyndale’a przypadła na okres protestanckiej reformacji, której jednym z owoców było przetłumaczenie i wydanie w języku niemieckim Nowego Testamentu. Przekład dokonany z języka greckiego przez Marcina Lutra ukazał się w 1522 roku.
W 1523 roku Tyndale zabiegał w Londynie o zgodę na tłumaczenie tekstu biblijnego na język angielski. Jednak spotkał się ze sprzeciwem biskupa Londynu Cuthberta Tunstalla. W rezultacie Tyndale opuścił Anglię, by szukać dogodnych warunków dla pracy tłumaczeniowej. Przebywał m.in. w Hamburgu, Wittenberdze (gdzie spotkał się z Marcinem Lutrem), Kolonii i Wormacji. Podróż na kontynent i praca tłumaczeniowa była możliwa dzięki finansowemu wsparciu angielskiego kupca Humphreya Monmoutha. Jego statki zapewniały też dystrybucję wydanej Biblii do każdego zakątka ziem będących pod władaniem Tudorów.
Cały tekst Nowego Testamentu, przetłumaczony przez Williama Tyndale’a, ukazał się drukiem w 1526 roku, w Wormacji. Nowotestamentowe teksty w języku angielskim były przemycane do Anglii. Angielski władca – Henryk VIII – sprzeciwiał się rozpowszechnianiu działa Tyndale’a, wszak szczycił się, nadanym mu przez papieża Leona X, tytułem „obrońcy wiary” (łac. „Fidei Defensor”). Tytuł ten zyskał dzięki rozprawie „Assertio Septem Sacramentorum” („Obrona siedmiu sakramentów”), potępiającej tezy i poglądy głoszone przez Marcina Lutra. Jednak wysiłki władz państwowych i dostojników Kościoła katolickiego nie powstrzymały dystrybucji Nowego Testamentu.
Tymczasem Tyndale kontynuował dzieło tłumaczenia Biblii. W roku 1530 wydano w Antwerpii przetłumaczony na język angielski tekst Pięcioksięgu.
W 1528 arcybiskup Jorku, kardynał Kościoła katolickiego Thomas Wolsey, wysłał na kontynent agentów, z misją odnalezienia Tyndale’a, by powstrzymać parce nad tłumaczeniem i rozpowszechnianiem Biblii w języku angielskim. Jednak agentom misja się nie powiodła. Dopiero Harry Phillips, którego mocodawcą był biskup Londynu – John Stokesley – doprowadził do uwięzienia Tyndale’a. John Stokesley słynął z nienawiści do reformatorów i chwalił się liczbą „heretyków”, których prześladował, doprowadzając do ich śmierci. Phillips w maju 1533 roku przybył do Antwerpii gdzie zyskał przychylność Tyndale’a, by go w końcu zdradzić i doprowadzić do uwiezienia w zamku Vilvorde w pobliżu Brukseli. Przez 500 dni Tyndale był więziony w zimnym, ciemnym i wilgotnym lochu. Na początku sierpnia 1536 roku Tyndale został potępiony jako heretyk, zdegradowany ze stanu duchownego i przekazany świeckim władzom w celu wykonania wyroku śmierci. 6 października 1536 roku wyrok został wykonany.
William Tyndale, bo o nim mowa, został uduszony, a następnie kat spalił jego ciało. Przed śmiercią miał wypowiedzieć słowa: „Boże, otwórz oczy króla Anglii”. William Tyndale kształcił się w Oxfordzie i Cambridge. Wśród wydarzeń, które miały wpływ na jego życie i późniejszą pracę tłumacza Biblii przytacza się to, które miało miejsce w 1520 roku, gdy Tyndale pełnił funkcję wychowawcy i nauczyciela dzieci w domu Sir Johna Walsha (w Sodbury, w hrabstwie Gloucestershire). To właśnie w tym domu miały paść, z ust przebywającego tam dostojnika Kościoła rzymskiego, słowa: „Biblia nie jest nam potrzebna. Mówienie o przekładzie Biblii na język angielski, aby ludzie mgli ją czytać, jest po prostu głupotą. Wszystko, czego ludzie potrzebują, to słowo papieża. Możemy się obejść bez Bożych praw, ale nie bez praw papieskich!”. Tyndale miał odpowiedzieć: „Jeśli Bóg oszczędzi moje życie, sprawię, że pewnego dnia chłopcy od pługa w Anglii będą znali Pismo Święte lepiej niż papież”.
Działalność Williama Tyndale’a przypadła na okres protestanckiej reformacji, której jednym z owoców było przetłumaczenie i wydanie w języku niemieckim Nowego Testamentu. Przekład dokonany z języka greckiego przez Marcina Lutra ukazał się w 1522 roku.
W 1523 roku Tyndale zabiegał w Londynie o zgodę na tłumaczenie tekstu biblijnego na język angielski. Jednak spotkał się ze sprzeciwem biskupa Londynu Cuthberta Tunstalla. W rezultacie Tyndale opuścił Anglię, by szukać dogodnych warunków dla pracy tłumaczeniowej. Przebywał m.in. w Hamburgu, Wittenberdze (gdzie spotkał się z Marcinem Lutrem), Kolonii i Wormacji. Podróż na kontynent i praca tłumaczeniowa była możliwa dzięki finansowemu wsparciu angielskiego kupca Humphreya Monmoutha. Jego statki zapewniały też dystrybucję wydanej Biblii do każdego zakątka ziem będących pod władaniem Tudorów.
Cały tekst Nowego Testamentu, przetłumaczony przez Williama Tyndale’a, ukazał się drukiem w 1526 roku, w Wormacji. Nowotestamentowe teksty w języku angielskim były przemycane do Anglii. Angielski władca – Henryk VIII – sprzeciwiał się rozpowszechnianiu działa Tyndale’a, wszak szczycił się, nadanym mu przez papieża Leona X, tytułem „obrońcy wiary” (łac. „Fidei Defensor”). Tytuł ten zyskał dzięki rozprawie „Assertio Septem Sacramentorum” („Obrona siedmiu sakramentów”), potępiającej tezy i poglądy głoszone przez Marcina Lutra. Jednak wysiłki władz państwowych i dostojników Kościoła katolickiego nie powstrzymały dystrybucji Nowego Testamentu.
Tymczasem Tyndale kontynuował dzieło tłumaczenia Biblii. W roku 1530 wydano w Antwerpii przetłumaczony na język angielski tekst Pięcioksięgu.
W 1528 arcybiskup Jorku, kardynał Kościoła katolickiego Thomas Wolsey, wysłał na kontynent agentów, z misją odnalezienia Tyndale’a, by powstrzymać parce nad tłumaczeniem i rozpowszechnianiem Biblii w języku angielskim. Jednak agentom misja się nie powiodła. Dopiero Harry Phillips, którego mocodawcą był biskup Londynu – John Stokesley – doprowadził do uwięzienia Tyndale’a. John Stokesley słynął z nienawiści do reformatorów i chwalił się liczbą „heretyków”, których prześladował, doprowadzając do ich śmierci. Phillips w maju 1533 roku przybył do Antwerpii gdzie zyskał przychylność Tyndale’a, by go w końcu zdradzić i doprowadzić do uwiezienia w zamku Vilvorde w pobliżu Brukseli. Przez 500 dni Tyndale był więziony w zimnym, ciemnym i wilgotnym lochu. Na początku sierpnia 1536 roku Tyndale został potępiony jako heretyk, zdegradowany ze stanu duchownego i przekazany świeckim władzom w celu wykonania wyroku śmierci. 6 października 1536 roku wyrok został wykonany.
środa, 11 września 2019
TEN OSZUST
Po śmierci Jezusa i złożeniu Jego ciała do grobu, w dzień szabatu, „zebrali się u Piłata arcykapłani i faryzeusze, mówiąc: Panie, przypomnieliśmy sobie, że ten oszust powiedział jeszcze za życia: Po trzech dniach zostanę wzbudzony”. Zaniepokojeni tym, że uczniowie Jezusa mogliby wkraść ciało swojego Mistrza i fałszywie ogłaszać, że spełniła się Jego zapowiedź zmartwychwstania, wymusili na Piłacie, by zabezpieczył grób.
Ciekawe jak arcykapłani i faryzeusze wyobrażali sobie ten „podstęp” uczniów. Mieliby oni pod osłoną nocy przyjść do grobu, zabrać ciało i później obwieszczać: „Oto grób jest pusty! Chodźcie i przekonajcie się sami mieszkańcy Judei, Galilei, Samarii i okolic”? Trzeba przyznać, że nie byłoby to zbyt wiarygodne. Właściwie byłoby to dziecinne…
Jednak „ten oszust” nie potrzebował ludzkiej „pomocy”, aby dać świadectwo swojej wiarygodności. On nie zamierzał bawić się w „ustawki” czy jakieś „gierki”. Zmartwychwstanie Jezusa pozostaje niezbitym dowodem Jego wiarygodności. Nie była to gra pozorów i największa w historii mistyfikacja. Jezus zmartwychwstał dokładnie tak, jak to sam zapowiedział. Kiedy do pustego grobu wszedł jeden z uczniów Jezusa, „zobaczył – i uwierzył”.
W ewangelicznym opisie poprzedzającym zgon Jezusa na krzyżu dużo miejsca poświęcone jest pogardzie, jakiej On doświadczył ze strony ludzi. Wyśmiewali go rzymscy żołnierze „plując na Niego, wzięli trzcinę i bili Go po głowie”. Ubliżali Mu przechodzący obok Golgoty pielgrzymi. Drwili z Niego arcykapłani wraz ze znawcami Prawa. Lżyli Go ukrzyżowani wraz z Nim zbójcy.
Tak o Jezusie napisał jeden z autorów nowotestamentowych: „zbliżacie się do Niego, Żywego Kamienia, przez ludzi wprawdzie odrzuconego, lecz przez Boga uznanego za wybrany i kosztowny (…) Pismo głosi: Oto kładę na Syjonie kamień węgielny , wybrany i kosztowny. Kto w Niego wierzy, nie będzie zawstydzony. Dla was zatem, wierzących, jest on cenny. Natomiast dla niewierzących, kamień ten, jako odrzucony przez budujących, pozostaje kamieniem węgielnym, przyczyną upadku i skałą skandalu…”.
Wiara i niewiara. Zachwyt i niechęć. Uwielbienie i pogarda. Dla jednych „Pan mój i Bóg mój”, dla innych „ten oszust”. Uznanie i dezaprobata. Nic nowego pod słońcem…
Ja chcę pozostać w miejscu skłaniania kolan, wdzięczności, zaufania i uznania wobec Tego, który „raz za grzechy cierpiał, sprawiedliwy za niesprawiedliwych, aby nas przyprowadzić do Boga…”. Mam przywilej zaliczać się do tych „przyprowadzić do Boga” dzięki Jego śmierci i zmartwychwstaniu.
Ciekawe jak arcykapłani i faryzeusze wyobrażali sobie ten „podstęp” uczniów. Mieliby oni pod osłoną nocy przyjść do grobu, zabrać ciało i później obwieszczać: „Oto grób jest pusty! Chodźcie i przekonajcie się sami mieszkańcy Judei, Galilei, Samarii i okolic”? Trzeba przyznać, że nie byłoby to zbyt wiarygodne. Właściwie byłoby to dziecinne…
Jednak „ten oszust” nie potrzebował ludzkiej „pomocy”, aby dać świadectwo swojej wiarygodności. On nie zamierzał bawić się w „ustawki” czy jakieś „gierki”. Zmartwychwstanie Jezusa pozostaje niezbitym dowodem Jego wiarygodności. Nie była to gra pozorów i największa w historii mistyfikacja. Jezus zmartwychwstał dokładnie tak, jak to sam zapowiedział. Kiedy do pustego grobu wszedł jeden z uczniów Jezusa, „zobaczył – i uwierzył”.
W ewangelicznym opisie poprzedzającym zgon Jezusa na krzyżu dużo miejsca poświęcone jest pogardzie, jakiej On doświadczył ze strony ludzi. Wyśmiewali go rzymscy żołnierze „plując na Niego, wzięli trzcinę i bili Go po głowie”. Ubliżali Mu przechodzący obok Golgoty pielgrzymi. Drwili z Niego arcykapłani wraz ze znawcami Prawa. Lżyli Go ukrzyżowani wraz z Nim zbójcy.
Tak o Jezusie napisał jeden z autorów nowotestamentowych: „zbliżacie się do Niego, Żywego Kamienia, przez ludzi wprawdzie odrzuconego, lecz przez Boga uznanego za wybrany i kosztowny (…) Pismo głosi: Oto kładę na Syjonie kamień węgielny , wybrany i kosztowny. Kto w Niego wierzy, nie będzie zawstydzony. Dla was zatem, wierzących, jest on cenny. Natomiast dla niewierzących, kamień ten, jako odrzucony przez budujących, pozostaje kamieniem węgielnym, przyczyną upadku i skałą skandalu…”.
Wiara i niewiara. Zachwyt i niechęć. Uwielbienie i pogarda. Dla jednych „Pan mój i Bóg mój”, dla innych „ten oszust”. Uznanie i dezaprobata. Nic nowego pod słońcem…
Ja chcę pozostać w miejscu skłaniania kolan, wdzięczności, zaufania i uznania wobec Tego, który „raz za grzechy cierpiał, sprawiedliwy za niesprawiedliwych, aby nas przyprowadzić do Boga…”. Mam przywilej zaliczać się do tych „przyprowadzić do Boga” dzięki Jego śmierci i zmartwychwstaniu.
wtorek, 10 września 2019
JEGO MIŁOŚĆ
Od kilku lat mamy taki rodzinny zwyczaj wieczornego czytania tekstu biblijnego. Do niektórych ksiąg sięgamy wciąż na nowo, inne nadal czekają na rodzinne czytanie. W każdym razie wczoraj czytaliśmy 5. rozdział Listu do Efezjan. Jest w nim fragment opatrzony przez tłumaczy (redaktorów) tekstu nagłówkiem „Mężowie i żony”. Jednak równie dobrze można by go zatytułować „Chrystus i Kościół”. Autor tekstu, Paweł z Tarsu, opisuje relację Chrystusa wobec tych, którzy są Jego. Te słowa zadziwiają. Są niezwykłym świadectwem pasji i miłości Zmartwychwstałego wobec Kościoła: „Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, żeby go uświęcić przez oczyszczenie obmyciem wodą, któremu towarzyszy Słowo, żeby postawić przy sobie Kościół chwalebny, bez skazy czy zmarszczki, aby był święty i nieskalany”. Ta relacja Chrystusa z Kościołem nie jest na dystans i „z oddali”. Jest w niej miejsce na szczególną bliskość, porównywalną z intymnością jaka zachodzi pomiędzy żoną i mężem. Czy kiedykolwiek i ktokolwiek mógłby wymyślić taki scenariusz, że my – ludzie pozostający w realiach codziennej egzystencji, z całym bagażem doświadczeń „prozy życia”, naznaczeni porażkami i słabością – będziemy mogli doświadczać Bożej miłości? Miłości troskliwej, oddanej i zainteresowanej naszym dobrem. Miłości, która „jest cierpliwa, pełna życzliwości i nigdy nie ustaje”. Nie mam żadnej wątpliwości, że doświadczenie takiej miłości pozostaje pragnieniem i tęsknotą każdego. Możemy udawać, że tak nie jest, ale prawdziwy sens naszego życia można znaleźć jedynie w miłości Chrystusa. On „stworzył nas bowiem jako skierowanych ku Niemu i niespokojne pozostanie nasze serce nasze, dopóki w Nim nie spocznie”. Chylę głowę przed niezwykłą miłością Chrystusa, a moje serce pragnie spoczywać w Nim. Wszak On „miłuje swój Kościół”, „żywi go i pielęgnuje”. Być kochanym przez Niego to największe szczęście i pokój dla duszy!
wtorek, 27 sierpnia 2019
ŻYĆ EWANGELIĄ
Kilka dni temu wróciłem z wakacyjnego wyjazdu, gdzie mogłem korzystać z inspirującego czasu nauczania, modlitwy i uwielbienia Boga. Głównym tematem spotkań obozu w Wiśle była Ewangelia (dobra nowina) o Jezusie Chrystusie – jej centralne znaczenie dla osobistego i wspólnotowego życia.
Podczas jednej z sesji, Mark Medley, wspomniał postać Thomasa Goodwina (1600-1679), purytańskiego teologa. Goodwin przez kilka lat po swoim nawróceniu do Chrystusa doświadczał zmagań i wewnętrznej walki, których końcem było zrozumienie potrzeby „życia z wiary w Chrystusa i czerpania z Niego życia i mocy do uświęcenia”.
Wydaje mi się, że wielu z nas – chrześcijan – traktuje Ewangelię jako poselstwo jedynie dla niewierzących. Skoro już jesteśmy chrześcijanami, to po co nam Ewangelia? Przynajmniej ja miewam tendencję, by tak myśleć. Jednak właściwym jest, by wciąż na nowo budować swoją codzienność i relację z Bogiem właśnie na Ewangelii, której centralnym przesłaniem jest osoba i dzieło Chrystusa. Wspomniany Goodwin tak pisał o swoich zmaganiach, których doświadczał jako chrześcijanin: „Na kilka lat byłem odciągnięty od Chrystusa, by szukać w sobie dowodów łaski. Trwało to prawie siedem lat, zanim zaniechałem tych praktyk, by żyć z wiary w Chrystusa i w darmową miłość Boga. A obie te rzeczy są celem wiary”.
Muszę przyznać, że uczenie się jak żyć Ewangelią każdego dnia pozostaje największym wyzwaniem dla mnie. Życie Ewangelią oznacza, że nie muszę zapracowywać na Boże błogosławieństwo i szukać zadowolenia w samym sobie. Ewangelia uzmysławia mi, że moja relacja z Bogiem oparta jest na nieskończonej łasce i na zasługach Chrystusa, a nie na moich dokonaniach. Moje moralne i duchowe bankructwo nie było tylko tymczasowym (jednorazowym) doświadczeniem, ale pozostaje trwałą rzeczywistością. I jako duchowy bankrut nie mogę prowadzić życia chrześcijańskiego w oparciu o moje starania i wysiłki. Źródłem owocnego życia pozostaje Chrystus, który nabył dla mnie każde błogosławieństwo. To w Chrystusie i tylko w Nim mogę cieszyć się Bożą przychylnością. W mojej cielesności jestem często „popychany”, aby budować relację z Bogiem na podstawie własnych uczynków i starań. Dlatego tak rozpaczliwie potrzebuję Ewangelii, która przypomina mi, że wszystko opiera się na łasce Boga.
Za możliwość udziału w obozie „Budowanie sieci apostolskiej” dziękuję organizatorom, mówcom i uczestnikom, w tym Kościołowi Druga Szansa w Łodzi.
Podczas jednej z sesji, Mark Medley, wspomniał postać Thomasa Goodwina (1600-1679), purytańskiego teologa. Goodwin przez kilka lat po swoim nawróceniu do Chrystusa doświadczał zmagań i wewnętrznej walki, których końcem było zrozumienie potrzeby „życia z wiary w Chrystusa i czerpania z Niego życia i mocy do uświęcenia”.
Wydaje mi się, że wielu z nas – chrześcijan – traktuje Ewangelię jako poselstwo jedynie dla niewierzących. Skoro już jesteśmy chrześcijanami, to po co nam Ewangelia? Przynajmniej ja miewam tendencję, by tak myśleć. Jednak właściwym jest, by wciąż na nowo budować swoją codzienność i relację z Bogiem właśnie na Ewangelii, której centralnym przesłaniem jest osoba i dzieło Chrystusa. Wspomniany Goodwin tak pisał o swoich zmaganiach, których doświadczał jako chrześcijanin: „Na kilka lat byłem odciągnięty od Chrystusa, by szukać w sobie dowodów łaski. Trwało to prawie siedem lat, zanim zaniechałem tych praktyk, by żyć z wiary w Chrystusa i w darmową miłość Boga. A obie te rzeczy są celem wiary”.
Muszę przyznać, że uczenie się jak żyć Ewangelią każdego dnia pozostaje największym wyzwaniem dla mnie. Życie Ewangelią oznacza, że nie muszę zapracowywać na Boże błogosławieństwo i szukać zadowolenia w samym sobie. Ewangelia uzmysławia mi, że moja relacja z Bogiem oparta jest na nieskończonej łasce i na zasługach Chrystusa, a nie na moich dokonaniach. Moje moralne i duchowe bankructwo nie było tylko tymczasowym (jednorazowym) doświadczeniem, ale pozostaje trwałą rzeczywistością. I jako duchowy bankrut nie mogę prowadzić życia chrześcijańskiego w oparciu o moje starania i wysiłki. Źródłem owocnego życia pozostaje Chrystus, który nabył dla mnie każde błogosławieństwo. To w Chrystusie i tylko w Nim mogę cieszyć się Bożą przychylnością. W mojej cielesności jestem często „popychany”, aby budować relację z Bogiem na podstawie własnych uczynków i starań. Dlatego tak rozpaczliwie potrzebuję Ewangelii, która przypomina mi, że wszystko opiera się na łasce Boga.
Za możliwość udziału w obozie „Budowanie sieci apostolskiej” dziękuję organizatorom, mówcom i uczestnikom, w tym Kościołowi Druga Szansa w Łodzi.
poniedziałek, 12 sierpnia 2019
ZWYCIĘSKA DRUŻYNA
Wczoraj (11.08), w godzinach popołudniowych, obejrzałem transmisję z uroczystości wręczenia medali w Drużynowych Mistrzostwach Europy w Lekkoatletyce. W swojej ignorancji nie wiedziałem, że rozgrywane są takie właśnie – drużynowe – zawody lekkoatletyczne.
Złoty medal przypadł 54. osobowej drużynie z Polski! 27 mężczyzn i 27 kobiet stanęło na podium i mogłem widzieć eksplozję radości tego różnorodnego teamu. Cieszyli się ci, którzy zwyciężyli w swojej konkurencji, jak i ci, którzy rywalizując w swojej dyscyplinie zajęli dalsze, czasami odległe, lokaty. Ostatecznie miejsce na najwyższym podium przypadło CAŁEJ DRUŻYNIE. Lekkoatleci, którzy wygrali w swoich dyscyplinach nie kazali zejść z podium tym, którym nie powiodło się tak dobrze. Piotr Małachowski, zwycięzca w rzucie dyskiem, nie zepchnął z podium Partyka Kozłowskiego, który w biegu na 3000 m był „dopiero” dziesiąty... Sofia Ennaoui, zwyciężczyni biegu na 1500 m, nie patrzyła z poczuciem wyższości na Magdalenę Żebrowską, która w skoku w dal była „zaledwie” jedenasta... To była prawdziwie zespołowa radość.
Także wczoraj zwyciężyła i wywalczyła awans na igrzyska w Tokio inna polska drużyna. Polscy siatkarze pokonali w turnieju kwalifikacyjnym Francję, Tunezję i Słowenię. Nie wszyscy z czternastu zawodników mieli jednakowy udział w zwycięstwie, niektórzy przebywali na parkiecie tylko przez chwilę, inni o wiele dłużej... Ale sukces był udziałem całego zespołu.
Wczoraj, będąc na niedzielnym spotkaniu Kościoła w Skierniewicach (KBwCh AGAPE), czytałem fragment z 21. rozdziału Księgi Objawienia, który zapowiada nadchodzącą chwałę i piękno odnowionego świata, w którego centrum pozostaje Ten, który jest „Alfą i Omegą, Początkiem i Końcem”. Ta rzeczywistość „nowych niebios i nowej ziemi” została dedykowana „tym, którzy zwyciężą”. To zwycięstwo, w moim przekonaniu, ma zarówno indywidualny, jak i zespołowy charakter. Bo w zawodach, w których jako chrześcijanie bierzemy udział (1 Tm 6,12), liczy się zarówno osobista kondycja jak i umiejętność współpracy z innymi. Często nasze powodzenie zależy od siły innych. Sam jestem wdzięczny wielu osobom „z drużyny”, którzy pomagali i wciąż pomagają mi w moim chrześcijańskim życiu. Wiem, że dzięki sile i zachęcie „zespołu ludzi” mogłem i mogę osiągnąć więcej. Doceniam wartość zdrowych (dobrych) relacji (tych chwilowych i długookresowych, tych codziennych, comiesięcznych i... nieco rzadszych). Czasami w tych relacjach ja bywam najsłabszym ogniwem, czasami mogę wspierać innych. Bywa różnie… Ostateczne zwycięstwo będzie, jak mniemam, czasem wspólnego świętowania.
Złoty medal przypadł 54. osobowej drużynie z Polski! 27 mężczyzn i 27 kobiet stanęło na podium i mogłem widzieć eksplozję radości tego różnorodnego teamu. Cieszyli się ci, którzy zwyciężyli w swojej konkurencji, jak i ci, którzy rywalizując w swojej dyscyplinie zajęli dalsze, czasami odległe, lokaty. Ostatecznie miejsce na najwyższym podium przypadło CAŁEJ DRUŻYNIE. Lekkoatleci, którzy wygrali w swoich dyscyplinach nie kazali zejść z podium tym, którym nie powiodło się tak dobrze. Piotr Małachowski, zwycięzca w rzucie dyskiem, nie zepchnął z podium Partyka Kozłowskiego, który w biegu na 3000 m był „dopiero” dziesiąty... Sofia Ennaoui, zwyciężczyni biegu na 1500 m, nie patrzyła z poczuciem wyższości na Magdalenę Żebrowską, która w skoku w dal była „zaledwie” jedenasta... To była prawdziwie zespołowa radość.
Także wczoraj zwyciężyła i wywalczyła awans na igrzyska w Tokio inna polska drużyna. Polscy siatkarze pokonali w turnieju kwalifikacyjnym Francję, Tunezję i Słowenię. Nie wszyscy z czternastu zawodników mieli jednakowy udział w zwycięstwie, niektórzy przebywali na parkiecie tylko przez chwilę, inni o wiele dłużej... Ale sukces był udziałem całego zespołu.
Wczoraj, będąc na niedzielnym spotkaniu Kościoła w Skierniewicach (KBwCh AGAPE), czytałem fragment z 21. rozdziału Księgi Objawienia, który zapowiada nadchodzącą chwałę i piękno odnowionego świata, w którego centrum pozostaje Ten, który jest „Alfą i Omegą, Początkiem i Końcem”. Ta rzeczywistość „nowych niebios i nowej ziemi” została dedykowana „tym, którzy zwyciężą”. To zwycięstwo, w moim przekonaniu, ma zarówno indywidualny, jak i zespołowy charakter. Bo w zawodach, w których jako chrześcijanie bierzemy udział (1 Tm 6,12), liczy się zarówno osobista kondycja jak i umiejętność współpracy z innymi. Często nasze powodzenie zależy od siły innych. Sam jestem wdzięczny wielu osobom „z drużyny”, którzy pomagali i wciąż pomagają mi w moim chrześcijańskim życiu. Wiem, że dzięki sile i zachęcie „zespołu ludzi” mogłem i mogę osiągnąć więcej. Doceniam wartość zdrowych (dobrych) relacji (tych chwilowych i długookresowych, tych codziennych, comiesięcznych i... nieco rzadszych). Czasami w tych relacjach ja bywam najsłabszym ogniwem, czasami mogę wspierać innych. Bywa różnie… Ostateczne zwycięstwo będzie, jak mniemam, czasem wspólnego świętowania.
sobota, 10 sierpnia 2019
MOJE WOŁANIE O WIARĘ
„Wiara to oko przez które każdy prawdziwie wierzący w Boga »widzi Tego, który jest niewidzialny«”.
- John Wesley
Widzieć Boga to coś więcej niż mieć przekonanie o Jego istnieniu („wiedzieć, że Bóg jest”), to coś więcej niż samo powoływanie się na Pismo i posiadanie głowy wypełnionej wiedzą biblijną.
Wiara, to „odczytywanie na obliczu Boga” Jego woli odnoszącej się do każdej dziedziny życia. Wiara to zachwyt wobec piękna czy majestatu Boga, lecz nade wszystko pozostaje ona umiejętnością rozpoznawania Jego działania w konkretnym czasie i miejscu. Niedościgłym wzorem wiary był, w czasie swojej publicznej służby, Pan Jezus. On powiedział: „Ręczę i zapewniam, Syn sam od siebie nie mógłby nic czynić, gdyby nie widział, że czyni to Ojciec. Cokolwiek bowiem On czyni, Syn czyni w ten sam sposób”. Ten rodzaj wiary dostrzegam w historii pierwszego Kościoła, opisanej na kartach Dziejów Apostolskich. Czytam o niej w historii Filipa wezwanego by udać się na pustynną drogę wiodącą z Jerozolimy do Gazy, aby rozmawiać z „pewnym Etiopczykiem, eunuchem, dostojnikiem Kandaki”. Czytam o niej w opowieści o Ananiaszu, który w Damaszku usłyszał głos Pana: „Idź na ulicę o nazwie Prosta i odszukaj tam w domu Judy Szawła z Tarsu…”. Dostrzegam ją w funkcjonowaniu antiocheńskiego Kościoła, który był posłuszny głosowi Ducha Świętego: „Zwolnijcie mi Barnabę i Szawła do dzieła, do którego ich wezwałem…”. Rozpoznaję ją w misyjnej działalności Pawła i jego towarzyszy. Odczytuję ją w tej niezwykłej pewności Piotra, który przemówił w imieniu zebranych apostołów i starszych w Jerozolimie: „Postanowiliśmy mianowicie, Duch Święty i my…”.
Wobec takiego rozumienia wiary, muszę przyznać, że sam, choć układam swoje życie z Bogiem od blisko 30 lat, zmagam się z niewiarą i mam chęć (potrzebuję!), słowami pierwszych uczniów (apostołów) Jezusa, wołać: „Dodaj mi wiary” czy też „Spraw, żeby moja wiara była większa”.
- John Wesley
Widzieć Boga to coś więcej niż mieć przekonanie o Jego istnieniu („wiedzieć, że Bóg jest”), to coś więcej niż samo powoływanie się na Pismo i posiadanie głowy wypełnionej wiedzą biblijną.
Wiara, to „odczytywanie na obliczu Boga” Jego woli odnoszącej się do każdej dziedziny życia. Wiara to zachwyt wobec piękna czy majestatu Boga, lecz nade wszystko pozostaje ona umiejętnością rozpoznawania Jego działania w konkretnym czasie i miejscu. Niedościgłym wzorem wiary był, w czasie swojej publicznej służby, Pan Jezus. On powiedział: „Ręczę i zapewniam, Syn sam od siebie nie mógłby nic czynić, gdyby nie widział, że czyni to Ojciec. Cokolwiek bowiem On czyni, Syn czyni w ten sam sposób”. Ten rodzaj wiary dostrzegam w historii pierwszego Kościoła, opisanej na kartach Dziejów Apostolskich. Czytam o niej w historii Filipa wezwanego by udać się na pustynną drogę wiodącą z Jerozolimy do Gazy, aby rozmawiać z „pewnym Etiopczykiem, eunuchem, dostojnikiem Kandaki”. Czytam o niej w opowieści o Ananiaszu, który w Damaszku usłyszał głos Pana: „Idź na ulicę o nazwie Prosta i odszukaj tam w domu Judy Szawła z Tarsu…”. Dostrzegam ją w funkcjonowaniu antiocheńskiego Kościoła, który był posłuszny głosowi Ducha Świętego: „Zwolnijcie mi Barnabę i Szawła do dzieła, do którego ich wezwałem…”. Rozpoznaję ją w misyjnej działalności Pawła i jego towarzyszy. Odczytuję ją w tej niezwykłej pewności Piotra, który przemówił w imieniu zebranych apostołów i starszych w Jerozolimie: „Postanowiliśmy mianowicie, Duch Święty i my…”.
Wobec takiego rozumienia wiary, muszę przyznać, że sam, choć układam swoje życie z Bogiem od blisko 30 lat, zmagam się z niewiarą i mam chęć (potrzebuję!), słowami pierwszych uczniów (apostołów) Jezusa, wołać: „Dodaj mi wiary” czy też „Spraw, żeby moja wiara była większa”.
czwartek, 8 sierpnia 2019
WOŁANIE O ODNOWĘ
„Pasterzu Izraela, zechciej nas wysłuchać!
Ty, który prowadzisz Józefa jak trzodę,
Który zasiadasz na cherubach,
Objaw swój majestat”.
Takimi słowami rozpoczyna się Psalm 80. JHWH pojawia się w tym tekście jako „zasiadający na cherubach”, co czyni Go osobą spoza naszej, odkrywanej za pomocą pięciu zmysłów, rzeczywistości. Cheruby to istoty ze świata nadprzyrodzonego, niedostępnego i skrywającego wiele tajemnic. Gdyby Bóg pozostawał tylko „zasiadającym na cherubach” to mielibyśmy do czynienia z kimś odległym naszej egzystencji i raczej mało zaangażowanym w życie ludzi. Jednak „zasiadanie na cherubach” nie pozostaje jedyną prawdą o JHWH. On w tym samym czasie jest „prowadzącym Józefa jak trzodę” – kimś bliskim i dającym się rozpoznać w codzienności naznaczonej całą masą „zwyczajnych” spraw. Psalmista nazywa Boga „Pasterzem Izraela” – opiekunem, obrońcą, stróżem, ochroną i wsparciem. Izrael miał przywilej poznać Stwórcę jako bliskiego Boga, aktywnie zaangażowanego w sprawy tych, którzy pozostawali Jego wybranym ludem.
Jednak w opinii psalmisty nie wszystko wyglądało tak jak być powinno… Izrael znalazł się w opłakanej sytuacji, ich los naznaczony był udręczeniem, płaczem i drwiną ze strony wrogów. To zdecydowanie niekomfortowe położenie stało się powodem wołania do Boga o pomoc i ratunek: „…przybądź z wybawieniem!”. Niczym refren, w przywołanym psalmie, powtarzają się stwierdzenia: „Boże! Odnów nas! Rozjaśnij swoje oblicze!”.
Są takie sezony życia, kiedy rzeczy dzieją się źle. Zamiast oczekiwanego błogosławieństwa przychodzi doświadczenie udręki. Psalmista opisuje tę udrękę przywołując obraz winnicy (winorośli) – niegdyś prosperującej – teraz porzuconej, spalonej i bezowocnej. W tych trudnych sezonach bezowocności, porażki, samotności i triumfujących wrogów jest miejsce na wołanie o odnowę: „Boże Zastępów! Zawróć! Popatrz z nieba! Zauważ! Zatroszcz się o biedną winorośl!”.
Czy „Ten, który zasiada na cherubach” odpowie?
Czy „Pasterz Izraela” przywróci dawny blask „zasadzonej przez siebie winorośli”?
Nie znajduję łatwych odpowiedzi na te pytania. Wiem, że na przestrzeni dziejów On czynił odnowę i niósł błogosławieństwo tam, gdzie wydawało się nie być już żadnej nadziei. Zatem nie jest głupotą wołać razem z autorem Psalmu osiemdziesiątego:
„JHWH, Boże Zastępów! Odnów nas!
Rozjaśnij swoje oblicze,
A będziemy zbawieni!”.
Ty, który prowadzisz Józefa jak trzodę,
Który zasiadasz na cherubach,
Objaw swój majestat”.
Takimi słowami rozpoczyna się Psalm 80. JHWH pojawia się w tym tekście jako „zasiadający na cherubach”, co czyni Go osobą spoza naszej, odkrywanej za pomocą pięciu zmysłów, rzeczywistości. Cheruby to istoty ze świata nadprzyrodzonego, niedostępnego i skrywającego wiele tajemnic. Gdyby Bóg pozostawał tylko „zasiadającym na cherubach” to mielibyśmy do czynienia z kimś odległym naszej egzystencji i raczej mało zaangażowanym w życie ludzi. Jednak „zasiadanie na cherubach” nie pozostaje jedyną prawdą o JHWH. On w tym samym czasie jest „prowadzącym Józefa jak trzodę” – kimś bliskim i dającym się rozpoznać w codzienności naznaczonej całą masą „zwyczajnych” spraw. Psalmista nazywa Boga „Pasterzem Izraela” – opiekunem, obrońcą, stróżem, ochroną i wsparciem. Izrael miał przywilej poznać Stwórcę jako bliskiego Boga, aktywnie zaangażowanego w sprawy tych, którzy pozostawali Jego wybranym ludem.
Jednak w opinii psalmisty nie wszystko wyglądało tak jak być powinno… Izrael znalazł się w opłakanej sytuacji, ich los naznaczony był udręczeniem, płaczem i drwiną ze strony wrogów. To zdecydowanie niekomfortowe położenie stało się powodem wołania do Boga o pomoc i ratunek: „…przybądź z wybawieniem!”. Niczym refren, w przywołanym psalmie, powtarzają się stwierdzenia: „Boże! Odnów nas! Rozjaśnij swoje oblicze!”.
Są takie sezony życia, kiedy rzeczy dzieją się źle. Zamiast oczekiwanego błogosławieństwa przychodzi doświadczenie udręki. Psalmista opisuje tę udrękę przywołując obraz winnicy (winorośli) – niegdyś prosperującej – teraz porzuconej, spalonej i bezowocnej. W tych trudnych sezonach bezowocności, porażki, samotności i triumfujących wrogów jest miejsce na wołanie o odnowę: „Boże Zastępów! Zawróć! Popatrz z nieba! Zauważ! Zatroszcz się o biedną winorośl!”.
Czy „Ten, który zasiada na cherubach” odpowie?
Czy „Pasterz Izraela” przywróci dawny blask „zasadzonej przez siebie winorośli”?
Nie znajduję łatwych odpowiedzi na te pytania. Wiem, że na przestrzeni dziejów On czynił odnowę i niósł błogosławieństwo tam, gdzie wydawało się nie być już żadnej nadziei. Zatem nie jest głupotą wołać razem z autorem Psalmu osiemdziesiątego:
„JHWH, Boże Zastępów! Odnów nas!
Rozjaśnij swoje oblicze,
A będziemy zbawieni!”.
poniedziałek, 15 lipca 2019
czwartek, 11 lipca 2019
POJEDNANIE
W jednym z listów autorstwa Pawła z Tarsu możemy przeczytać takie słowa odnoszące się do jego apostolskiej misji i powołania: „…niesiemy poselstwo, jakby [samego] Boga, który przez nas wzywa: Dajcie się pojednać z Bogiem”.
Potrzeba pojednania zachodzi, gdy istnieje konflikt. Najwyraźniej na linii Bóg-człowiek (ludzie) mamy do czynienia z wrogością i nieprzyjaźnią. W biblijnym języku mowa jest o obecnym w człowieku grzechu, który leży u podstaw tego konfliktu. Grzech jest zakorzeniony w ludzkiej naturze i sprawia, że jesteśmy niewolnikami skłonności i pragnień wrogich Bogu. Skutki tej destrukcyjnej mocy zwanej grzechem zdają się być powszechnie zauważane w postaci „złych myśli, zabójstw, czynów rozpustnych, kradzieży, kłamstw, bluźnierstw, chciwości, zazdrości, złośliwości, zarozumialstwa” i wielu innych rzeczy nad którymi Bóg ogłasza swój surowy osąd i potępienie. Sprawiedliwy Boży wyrok brzmi: „zapłatą za grzech jest śmierć”. Prawie dwa tysiące lat temu ten wyrok został wykonany. Obarczony grzechem został Ten, „który nie poznał grzechu”. Boży Syn – Jezus Chrystus – przyszedł w ciele, jako człowiek, aby przyjąć na siebie osąd i potępienie wynikające z grzechu. Paweł z Tarsu napisał: „Bóg przez posłanie swego Syna w podobieństwie grzesznego ciała oraz za grzech, potępił grzech w ciele”. W apostolskim zwiastowaniu okrywamy prawdę o tym, że „będąc nieprzyjaciółmi, zostaliśmy pojednani z Bogiem przez śmierć Jego Syna”. Dobra nowina o pojednaniu człowieka z Bogiem nie kończy się opowieścią o śmierci Jezusa na krzyżu. Dobra nowina obwieszcza Jego [Chrystusa] zmartwychwstanie i uwielbienie. Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus panuje! To jest ewangeliczne poselstwo. Wobec tej doniosłej prawdy wezwani jesteśmy do wiary, która może złączyć nas z Jezusem. Istota chrześcijaństwa zawiera się w prostym stwierdzeniu: „w Nim”, czyli w Chrystusie. Przez wiarę możemy być w Nim, aby doświadczyć śmierci dla grzechu i mieć udział w Jego zmartwychwstałym życiu, które jest życiem dla Boga i Jego chwały.
W Chrystusie mym nadzieję mam…
„Jeśli więc ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem; stare przeminęło – i nastało nowe! A wszystko to jest z Boga, który nas pojednał z sobą przez Chrystusa i powierzył nam posługę pojednania, jako że Bóg w Chrystusie świat ze sobą pojednuje, nie zaliczając im ich upadków, i zlecił nam Słowo pojednania. W miejsce Chrystusa niesiemy wiec poselstwo, jakby [samego] Boga, który przez nas wzywa: Dajcie się pojednać z Bogiem. [On] Tego, który nie poznał grzechu, zamiast nas uczynił grzechem, abyśmy my w Nim stali się sprawiedliwością Boga”.
Być w Nim to największy sens egzystencji.
Potrzeba pojednania zachodzi, gdy istnieje konflikt. Najwyraźniej na linii Bóg-człowiek (ludzie) mamy do czynienia z wrogością i nieprzyjaźnią. W biblijnym języku mowa jest o obecnym w człowieku grzechu, który leży u podstaw tego konfliktu. Grzech jest zakorzeniony w ludzkiej naturze i sprawia, że jesteśmy niewolnikami skłonności i pragnień wrogich Bogu. Skutki tej destrukcyjnej mocy zwanej grzechem zdają się być powszechnie zauważane w postaci „złych myśli, zabójstw, czynów rozpustnych, kradzieży, kłamstw, bluźnierstw, chciwości, zazdrości, złośliwości, zarozumialstwa” i wielu innych rzeczy nad którymi Bóg ogłasza swój surowy osąd i potępienie. Sprawiedliwy Boży wyrok brzmi: „zapłatą za grzech jest śmierć”. Prawie dwa tysiące lat temu ten wyrok został wykonany. Obarczony grzechem został Ten, „który nie poznał grzechu”. Boży Syn – Jezus Chrystus – przyszedł w ciele, jako człowiek, aby przyjąć na siebie osąd i potępienie wynikające z grzechu. Paweł z Tarsu napisał: „Bóg przez posłanie swego Syna w podobieństwie grzesznego ciała oraz za grzech, potępił grzech w ciele”. W apostolskim zwiastowaniu okrywamy prawdę o tym, że „będąc nieprzyjaciółmi, zostaliśmy pojednani z Bogiem przez śmierć Jego Syna”. Dobra nowina o pojednaniu człowieka z Bogiem nie kończy się opowieścią o śmierci Jezusa na krzyżu. Dobra nowina obwieszcza Jego [Chrystusa] zmartwychwstanie i uwielbienie. Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus panuje! To jest ewangeliczne poselstwo. Wobec tej doniosłej prawdy wezwani jesteśmy do wiary, która może złączyć nas z Jezusem. Istota chrześcijaństwa zawiera się w prostym stwierdzeniu: „w Nim”, czyli w Chrystusie. Przez wiarę możemy być w Nim, aby doświadczyć śmierci dla grzechu i mieć udział w Jego zmartwychwstałym życiu, które jest życiem dla Boga i Jego chwały.
W Chrystusie mym nadzieję mam…
„Jeśli więc ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem; stare przeminęło – i nastało nowe! A wszystko to jest z Boga, który nas pojednał z sobą przez Chrystusa i powierzył nam posługę pojednania, jako że Bóg w Chrystusie świat ze sobą pojednuje, nie zaliczając im ich upadków, i zlecił nam Słowo pojednania. W miejsce Chrystusa niesiemy wiec poselstwo, jakby [samego] Boga, który przez nas wzywa: Dajcie się pojednać z Bogiem. [On] Tego, który nie poznał grzechu, zamiast nas uczynił grzechem, abyśmy my w Nim stali się sprawiedliwością Boga”.
Być w Nim to największy sens egzystencji.
środa, 10 lipca 2019
DZIEDZICTWO
Kiedy u schyłku życia, przebywając rzymskim wiezieniu, Paweł z Tarsu pisze list do Tymoteusza, wspomina dziedzictwo, jakie pozostawił swojemu „ukochanemu synowi” (2 Tm 1,2). Z nieskrywaną radością stwierdza, że Tymoteusz stał się jego naśladowcą w głoszonej nauce, sposobie życia, dążeniach, wierze, cierpliwości, miłości, wytrwałości, prześladowaniach i cierpieniach (zob. 2 Tm 3,10-11). Paweł przywołuje w swoim liście też dziedzictwo wiary jakie przekazały Tymoteuszowi jego babka Lois oraz matka Eunika (2 Tm 1,5).
Każdy z nas pozostawia po sobie jakieś dziedzictwo i wszyscy, w większej lub mniejszej mierze, stajemy się punktem odniesienia dla pokolenia, które kroczy za nami. Kluczowym pozostaje pytanie, czy to co pozostawiamy po sobie jest warte naśladowania? Czy nasze dziedzictwo rzeczywiście przygotowuje kolejne pokolenia do pełnego pasji życia, którego sensem jest „kochać Boga całym sercem, z całej duszy i każdą myślą”?
Każdy z nas pozostawia po sobie jakieś dziedzictwo i wszyscy, w większej lub mniejszej mierze, stajemy się punktem odniesienia dla pokolenia, które kroczy za nami. Kluczowym pozostaje pytanie, czy to co pozostawiamy po sobie jest warte naśladowania? Czy nasze dziedzictwo rzeczywiście przygotowuje kolejne pokolenia do pełnego pasji życia, którego sensem jest „kochać Boga całym sercem, z całej duszy i każdą myślą”?
środa, 3 lipca 2019
PIERWSZE STOŁKI W SYNAGODZE
Przemawiając do swoich uczniów i zgromadzonych w Jerozolimie tłumów (zob. Mt 23) Pan Jezus piętnował zachowanie religijnej elity, którą stanowili uczeni w Piśmie i faryzeusze.
Wśród stawianych im zarzutów pojawił się i taki: „lubią pierwsze stołki w synagogach”. Synagogi były miejscem studiowania Tory, nauczania oraz modlitwy. Stanowiły one centrum życia religijnego Żydów mieszkających w ziemi Izraela i tych żyjących w diasporze. W synagodze, niedaleko od miejsca gdzie przechowywano zwoje Pism, znajdowało się szczególne siedzenie usytuowane przodem do zgromadzonych ludzi. Było to miejsce zaszczytne i wyjątkowo wyeksponowane. Nikt z obecnych w synagodze nie mógł nie zauważyć tego, kto zasiadał na tym „pierwszym stołku”. Z tym miejscem wiązał się autorytet i prestiż. I właśnie ten „pierwszy stołek” był obiektem pożądania faryzeuszy i uczonych w Piśmie. Czy celem było służenie Bogu i ludziom? Oczywiście, że nie. Celem był poklask i uznanie w oczach ludzi. Obok zasiadania na „pierwszym stołku” ważny był jeszcze odpowiedni – pompatyczny tytuł. Faryzeusze i uczeni w Piśmie chcieli być nazywani „rabbi”. Na wizytówce, obok imienia, miało być napisane dużą czcionką „RABBI – mistrz i nauczyciel”. Inni uczestnicy życia społecznego, mogli tylko z uniżeniem skłonić głowę i pozdrowić rabbiego słowami wyrażającymi najwyższe uznanie. Tego właśnie oczekiwali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Jakże nie pasują do tych oczekiwań słowa Jezusa: „Kto większy między wami, będzie waszym sługą. Kto wywyższać się będzie, zostanie poniżony; a kto się będzie uniżał, zostanie wywyższony”. Być sługą? A przecież „pierwszy stołek w synagodze” jest taki kuszący…
Wśród stawianych im zarzutów pojawił się i taki: „lubią pierwsze stołki w synagogach”. Synagogi były miejscem studiowania Tory, nauczania oraz modlitwy. Stanowiły one centrum życia religijnego Żydów mieszkających w ziemi Izraela i tych żyjących w diasporze. W synagodze, niedaleko od miejsca gdzie przechowywano zwoje Pism, znajdowało się szczególne siedzenie usytuowane przodem do zgromadzonych ludzi. Było to miejsce zaszczytne i wyjątkowo wyeksponowane. Nikt z obecnych w synagodze nie mógł nie zauważyć tego, kto zasiadał na tym „pierwszym stołku”. Z tym miejscem wiązał się autorytet i prestiż. I właśnie ten „pierwszy stołek” był obiektem pożądania faryzeuszy i uczonych w Piśmie. Czy celem było służenie Bogu i ludziom? Oczywiście, że nie. Celem był poklask i uznanie w oczach ludzi. Obok zasiadania na „pierwszym stołku” ważny był jeszcze odpowiedni – pompatyczny tytuł. Faryzeusze i uczeni w Piśmie chcieli być nazywani „rabbi”. Na wizytówce, obok imienia, miało być napisane dużą czcionką „RABBI – mistrz i nauczyciel”. Inni uczestnicy życia społecznego, mogli tylko z uniżeniem skłonić głowę i pozdrowić rabbiego słowami wyrażającymi najwyższe uznanie. Tego właśnie oczekiwali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Jakże nie pasują do tych oczekiwań słowa Jezusa: „Kto większy między wami, będzie waszym sługą. Kto wywyższać się będzie, zostanie poniżony; a kto się będzie uniżał, zostanie wywyższony”. Być sługą? A przecież „pierwszy stołek w synagodze” jest taki kuszący…
środa, 12 czerwca 2019
OBURZENI VS. UZDROWIENI
Kiedy Pan Jezus wjechał, w otoczeniu wiwatującego tłumu, na osiołku do Jerozolimy na Święto Paschy skierował się ku Świątyni. Jego kroki zmierzały tam, gdzie skupiało się religijne życie Żydów. Ewangeliczny opis przywołanych wydarzeń jest nacechowany dramatyzmem. Mateusz zanotował: „Jezus wszedł do Świątyni i wyrzucił stamtąd wszystkich sprzedawców i kupujących. Powywracał stoły wymieniających pieniądze oraz stragany sprzedawców gołębi…”.
Potem pojawiły się słowa wzburzenia wobec tych, którzy uczynili Świątynię miejscem zgiełku, biznesowych sporów, finansowych kalkulacji i wypełnili jej wnętrze brzękiem monet. Pod pozorem religijnej aktywności Świątynia była w rzeczywistości „kryjówką bandytów”. Prominentne miejsce w tym świątynnym chaosie mieli ci najbardziej przebiegli, wyrachowani i nastawieni na biznesowy sukces. Jednak, gdy udało się Jezusowi pozbyć tych wszystkich ogarniętych „szałem zysku” Świątynia stała się miejscem ratunku dla „niewidomych i chromych”. Ewangelista zanotował, że uzdrowienie przyszło do wszystkich będących w potrzebie. Jak na cuda Jezusa zareagował religijny establishment? Tradycyjnie „wyżsi kapłani i nauczyciele Pisma oburzyli się”. Nigdy nie było im po drodze z tym wszystkim co mówił i czynił „prorok z Nazaretu w Galilei”.
Jezus nie jest wygodny dla religijnego świata pogrążonego w szaleństwie zysku i chciwości. Ci, którzy są pełni siebie nie rozpoznają w Nim nikogo wartego uwagi. Syty nie szuka chleba. Pełny własnej sprawiedliwości nie pragnie przebaczenia. Zdrowy nie tęskni za lekarzem. Jednak będąc pogardzanym przez wielu On wciąż pozostaje jedyną nadzieją dla słabych, grzesznych, chorych i zmarginalizowanych. On jest Świątynią, w której skruszony grzesznik znajdzie przebaczenie, ślepy odzyska wzrok, a chromy będzie cieszył się swoim uzdrowieniem.
„O jedno proszę Pana, tego poszukuję: bym w domu Pańskim przebywał po wszystkie dni mego życia, abym zażywał łaskawości Pana, stale się radował Jego świątynią”.
Potem pojawiły się słowa wzburzenia wobec tych, którzy uczynili Świątynię miejscem zgiełku, biznesowych sporów, finansowych kalkulacji i wypełnili jej wnętrze brzękiem monet. Pod pozorem religijnej aktywności Świątynia była w rzeczywistości „kryjówką bandytów”. Prominentne miejsce w tym świątynnym chaosie mieli ci najbardziej przebiegli, wyrachowani i nastawieni na biznesowy sukces. Jednak, gdy udało się Jezusowi pozbyć tych wszystkich ogarniętych „szałem zysku” Świątynia stała się miejscem ratunku dla „niewidomych i chromych”. Ewangelista zanotował, że uzdrowienie przyszło do wszystkich będących w potrzebie. Jak na cuda Jezusa zareagował religijny establishment? Tradycyjnie „wyżsi kapłani i nauczyciele Pisma oburzyli się”. Nigdy nie było im po drodze z tym wszystkim co mówił i czynił „prorok z Nazaretu w Galilei”.
Jezus nie jest wygodny dla religijnego świata pogrążonego w szaleństwie zysku i chciwości. Ci, którzy są pełni siebie nie rozpoznają w Nim nikogo wartego uwagi. Syty nie szuka chleba. Pełny własnej sprawiedliwości nie pragnie przebaczenia. Zdrowy nie tęskni za lekarzem. Jednak będąc pogardzanym przez wielu On wciąż pozostaje jedyną nadzieją dla słabych, grzesznych, chorych i zmarginalizowanych. On jest Świątynią, w której skruszony grzesznik znajdzie przebaczenie, ślepy odzyska wzrok, a chromy będzie cieszył się swoim uzdrowieniem.
„O jedno proszę Pana, tego poszukuję: bym w domu Pańskim przebywał po wszystkie dni mego życia, abym zażywał łaskawości Pana, stale się radował Jego świątynią”.
poniedziałek, 29 kwietnia 2019
PRAWDZIWE PIĘKNO
„Pogardzani
Cierpiący głód i pragnienie
Nadzy
Policzkowani
Bez stałego miejsca zamieszkania
Trudzący się pracą własnych rąk
Znieważani
Prześladowani
Wyszydzani”.
Taką refleksją o sobie i jemu podobnych pracownikach Ewangelii, zwanych apostołami, podzielił się Paweł z Tarsu. Dodał jeszcze: „Staliśmy się widowiskiem dla świata, zarówno dla aniołów, jak i dla ludzi (…) staliśmy się jakby wyrzutkami tego świata, śmieciem dla wszystkich aż do tej chwili”.
„Nie miał postawy i dostojeństwa, abyśmy chcieli na Niego patrzeć
Był wzgardzony i odrzucony przez ludzi
Pełen boleści
Mieliśmy Go za nic
Poniżony”.
Tak o Chrystusie pisał żydowski prorok Izajasz. Bo cóż wartościowego było w poniżonym, odartym z godności i wykrwawiającym się na krzyżu Nauczycielu z Nazaretu? Nagi, ze śladami na ciele okrutnego biczowania, opluwany i wyszydzany przez przechodzących ludzi – obserwatorów egzekucji – nie uosabiał niczego, co świat mógłby uznać za piękne i godne pożądania.
Wygląda na to, że prawdziwe piękno i to, co zyskuje aprobatę w oczach Boga mija się z oczekiwaniami i standardami możnych tego świata. A jednak to właśnie na Ukrzyżowanym spoczęła pieczęć Bożej aprobaty i to właśnie apostoł Paweł miał świadomość czekającej go nagrody i uznania od Boga: „odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który owego dnia wręczy mi Pan, sprawiedliwy Sędzia, zresztą nie tylko mnie…”.
Uznanie w oczach Boga nie zawsze idzie w parze z powszechną akceptacją. Oklaski tłumów często nie współgrają z aprobatą Stwórcy. Aleja gwiazd, salon sław, czerwone dywany to jakby nie miejsce dla Niego i Jego posłańców… Przynajmniej TERAZ, dopóki trwa „ten wiek”. Jednak w WIECZNOŚCI, która wciąż jest przed nami wszystko wydaje się wyglądać nieco inaczej.
„Są przed tronem Boga
Służą Mu w Jego świątyni
Nie będą już głodować ani pragnąć
Bóg otrze wszelką łzę z ich oczu”
Tak o sługach Boga, w tym „nagich, wyszydzanych, cierpiących głód i pragnienie” apostołach napisał autor Księgi Objawienia. A tak opisał chwałę Ukrzyżowanego, który był „wzgardzony, poniżony i odrzucony przez ludzi”:
„Wówczas usłyszałem głos wielu aniołów. Otaczali oni tron, istoty oraz starszych, a ich liczba wynosiła miriady miriad, tysiące tysięcy. Ogłaszali donośnie:
Godny jest zabity Baranek wziąć moc i bogactwo,
mądrość i siłę, cześć, chwałę i uznanie”.
Prawdziwe piękno, które nosi na sobie aprobatę WIECZNOŚCI, pomóż mi dostrzegać, Panie!
Cierpiący głód i pragnienie
Nadzy
Policzkowani
Bez stałego miejsca zamieszkania
Trudzący się pracą własnych rąk
Znieważani
Prześladowani
Wyszydzani”.
Taką refleksją o sobie i jemu podobnych pracownikach Ewangelii, zwanych apostołami, podzielił się Paweł z Tarsu. Dodał jeszcze: „Staliśmy się widowiskiem dla świata, zarówno dla aniołów, jak i dla ludzi (…) staliśmy się jakby wyrzutkami tego świata, śmieciem dla wszystkich aż do tej chwili”.
„Nie miał postawy i dostojeństwa, abyśmy chcieli na Niego patrzeć
Był wzgardzony i odrzucony przez ludzi
Pełen boleści
Mieliśmy Go za nic
Poniżony”.
Tak o Chrystusie pisał żydowski prorok Izajasz. Bo cóż wartościowego było w poniżonym, odartym z godności i wykrwawiającym się na krzyżu Nauczycielu z Nazaretu? Nagi, ze śladami na ciele okrutnego biczowania, opluwany i wyszydzany przez przechodzących ludzi – obserwatorów egzekucji – nie uosabiał niczego, co świat mógłby uznać za piękne i godne pożądania.
Wygląda na to, że prawdziwe piękno i to, co zyskuje aprobatę w oczach Boga mija się z oczekiwaniami i standardami możnych tego świata. A jednak to właśnie na Ukrzyżowanym spoczęła pieczęć Bożej aprobaty i to właśnie apostoł Paweł miał świadomość czekającej go nagrody i uznania od Boga: „odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który owego dnia wręczy mi Pan, sprawiedliwy Sędzia, zresztą nie tylko mnie…”.
Uznanie w oczach Boga nie zawsze idzie w parze z powszechną akceptacją. Oklaski tłumów często nie współgrają z aprobatą Stwórcy. Aleja gwiazd, salon sław, czerwone dywany to jakby nie miejsce dla Niego i Jego posłańców… Przynajmniej TERAZ, dopóki trwa „ten wiek”. Jednak w WIECZNOŚCI, która wciąż jest przed nami wszystko wydaje się wyglądać nieco inaczej.
„Są przed tronem Boga
Służą Mu w Jego świątyni
Nie będą już głodować ani pragnąć
Bóg otrze wszelką łzę z ich oczu”
Tak o sługach Boga, w tym „nagich, wyszydzanych, cierpiących głód i pragnienie” apostołach napisał autor Księgi Objawienia. A tak opisał chwałę Ukrzyżowanego, który był „wzgardzony, poniżony i odrzucony przez ludzi”:
„Wówczas usłyszałem głos wielu aniołów. Otaczali oni tron, istoty oraz starszych, a ich liczba wynosiła miriady miriad, tysiące tysięcy. Ogłaszali donośnie:
Godny jest zabity Baranek wziąć moc i bogactwo,
mądrość i siłę, cześć, chwałę i uznanie”.
Prawdziwe piękno, które nosi na sobie aprobatę WIECZNOŚCI, pomóż mi dostrzegać, Panie!
piątek, 19 kwietnia 2019
LICHE DREWNO
„Żadna pieśń nie wypowie,
Co czuje moje serce.
Liche drewno ratuje moje życie.
Błogosławiony Krzyż, moja Arka”.
W samym centrum chrześcijańskiej wiary pozostaje krzyż, którego istotę tak definiuje jeden z autorów biblijnych: „Chrystus raz za grzechy cierpiał, sprawiedliwy za niesprawiedliwych, aby was przyprowadzić do Boga”. Do Boga nie można dojść o własnych siłach i na swoich warunkach. Wszelkie ludzkie starania i sposoby, aby być blisko Boga skazane są na niepowodzenie. Droga do Boga wiedzie przez odrzuconego, wzgardzonego, wyszydzonego i poniżonego Syna Bożego – Jezusa Chrystusa. Krzyż pozostaje dla wielu „gorszącym” i „głupim” widowiskiem. Umierający i pohańbiony Nauczyciel z Nazaretu nie wydaje się reprezentować sobą nic godnego uwagi. A jednak właśnie „spodobało się Bogu, aby przez Niego (Jezusa Chrystusa) wszystko pojednać ze sobą – wprowadziwszy pokój przez krew Jego krzyża, zarówno na ziemi, jak i w niebie”.
Jestem wdzięczy Bogu za „liche drewno”, które przyniosło mi ratunek i nadzieję sięgającą dalej niż tylko życie tu i teraz.
Co czuje moje serce.
Liche drewno ratuje moje życie.
Błogosławiony Krzyż, moja Arka”.
W samym centrum chrześcijańskiej wiary pozostaje krzyż, którego istotę tak definiuje jeden z autorów biblijnych: „Chrystus raz za grzechy cierpiał, sprawiedliwy za niesprawiedliwych, aby was przyprowadzić do Boga”. Do Boga nie można dojść o własnych siłach i na swoich warunkach. Wszelkie ludzkie starania i sposoby, aby być blisko Boga skazane są na niepowodzenie. Droga do Boga wiedzie przez odrzuconego, wzgardzonego, wyszydzonego i poniżonego Syna Bożego – Jezusa Chrystusa. Krzyż pozostaje dla wielu „gorszącym” i „głupim” widowiskiem. Umierający i pohańbiony Nauczyciel z Nazaretu nie wydaje się reprezentować sobą nic godnego uwagi. A jednak właśnie „spodobało się Bogu, aby przez Niego (Jezusa Chrystusa) wszystko pojednać ze sobą – wprowadziwszy pokój przez krew Jego krzyża, zarówno na ziemi, jak i w niebie”.
Jestem wdzięczy Bogu za „liche drewno”, które przyniosło mi ratunek i nadzieję sięgającą dalej niż tylko życie tu i teraz.
piątek, 22 marca 2019
JEZUS, KANANEJKA I PYTANIA
„Nie odezwał się ani słowem”
„Jestem posłany tylko do owiec, które zaginęły z domu Izraela”
„Nie jest dobrze rzucać chleb szczeniętom”
Te trzy sformułowania pojawiły się podczas rozmowy Nauczyciela z Nazaretu z kobietą (poganką) – mieszkanką okolic Tyru i Sydonu. Na zakończenie konwersacji Pan Jezus pochwalił wiarę kobiety i usłużył jej w sposób, jakiego oczekiwała. Jednak początkowo wszystko zdawało się wskazywać na porażkę jej starań…
Kobieta w bezpośredni sposób, dość niespotykany w ówczesnej kulturze, wyznała swoją potrzebę Jezusowi. Jej córka cierpiała, a w Jezusie widziała rozwiązanie tej uciążliwej i trudnej do zniesienia sytuacji: „Panie, Synu Dawida, zmiłuj się na de mną!”. Autor Ewangelii zanotował jedynie, że „Jezus nie odezwał się ani słowem”. Najwyraźniej kobieta nie spoczęła na raz wyrażonej prośbie. Uczniowie Jezusa, obecni przy tej sytuacji, wyznali podirytowani: „ona wciąż woła za nami”. Domagali się, aby Nauczyciel odpowiedział na jej prośbę, by kobieta da im spokój… Kilka, a może kilkanaście, pełnych bólu zawołań: „Panie, Synu Dawida, ulituj się nade mną” trafiało jednak na milczenie ze strony Tego, który był ich adresatem. „Nie odezwał się ani słowem” – zanotował autor Ewangelii. Zdecydowanie niezręczna sytuacja.
W końcu, kiedy przemówił do kobiety, z Jego ust nie popłynęły słowa, których zadawalibyśmy się oczekiwać: „Jestem posłany tylko do owiec, które zaginęły z domu Izraela”. Zatem nie ma już nadziei? Kobieta doskonale wiedziała czym jest etniczna przynależność. Ona pozostawała Kananejką, mieszkanką Fenicji i potomkiem wrogów Izraela… Jednak nie dała się szybko odwieść od tego z czym przyszła. Ta odpowiedź przecież nie była dla niej satysfakcjonująca. Jej córka wciąż potrzebowała pomocy, więc szkoda czasu na roztrząsanie w stylu: „godzi się, czy się nie godzi”, „wypada, czy nie wypada”…
Kananejka „pokłoniła się Jezusowi i poprosiła: Panie, pomóż mi!”. Nie odeszła „ubogacona” prawdą teologiczną o różnicy pomiędzy Izraelem a narodami, była zainteresowana tylko jednym – uzyskaniem pomocy dla dręczonej przez demona córki. Jej determinacja nie osłabła ani na moment.
Najpierw musiała zmierzyć się z milczącą obojętnością Jezusa, potem Jego odpowiedź wskazywała, że nie może oczekiwać życzliwego zainteresowania jej sprawą… Jednak ona wciąż okazywała szacunek i nie cofnęła się w swojej nieustępliwości. Kiedy, klęcząc, wypowiedziała słowa: „Panie, pomóż mi!” usłyszała jak Jezus przemówił do niej: „Nie jest dobrze zabierać chleb dzieciom i rzucać chleb szczeniętom”. I znów nie polemizowała z Jego słowami. Jej celem nie było dochodzenie racji na gruncie teologii, tradycji czy Bożych priorytetów. W tych, możliwych do zinterpretowania jako obraźliwe, słowach Jezusa dostrzegła nadzieję dla siebie: „Ale i szczenięta jadają okruchy, które spadają ze stołów ich panów”. Czyli dla niej – kobiety kananejskiej – też jest miejsce w bożym domostwie! A przecież równie dobrze mogłaby odejść rozczarowana i bez otrzymania pomocy w sprawie, z którą przyszła.
Jezus był pod wrażeniem tych pełnych nadziei słów kobiety o „szczeniętach zjadających okruchy, które spadają ze stołu ich panów”. Wyraził podziw dla jej wiary: „O, kobieto, wielka jest twoja wiara!”. Skutkiem jest cud uzdrowienia. Dręczona przez złego ducha córka kananejskiej kobiety została uwolniona.
Kananejka jest przykładem wiary, która jest w stanie wznieść się ponad granice tego co, jak można by sądzić, zostało ustalone przez Boga i jest utrwalone wielowiekową tradycją. Schemat Bożego działania wydawał się być przecież prosty. On wybrał sobie lud (potomków Abrahama), a obiecany Mesjasz był posłany właśnie do tych, których On nazywał swoimi – do „owiec Jego pastwiska”. Jednak zdeterminowana mieszkanka okolic Tyru i Sydonu dostrzegła w Bożym planie coś więcej. Coś, co pozostawało zakryte nawet dla najbliższych uczniów Jezusa. Oto Bóg Żydów chce udzielić błogosławieństwa, które rozciągnie się na wszystkie narody ziemi!
„Nie odezwał się ani słowem” Jednak nie znaczyło to Jego niechęci dla prośby Kananejki. A przecież kobieta mogła już wtedy zrezygnować…
„Jestem posłany tylko do owiec, które zaginęły z domu Izraela” Jednak nie oznaczało to Jego dezaprobaty wobec prośby Kananejki. A przecież kobieta mogła zawahać się w swojej nieustępliwości…
„Nie jest dobrze rzucać chleb szczeniętom” Jednak nie były to słowa odrzucenia i pogardy wobec kobiety – mieszkanki okolic Tyru i Sydonu. A przecież kobieta mogła porzucić nadzieję, która przywiodła ją do Tego, którego nazwała „Synem Dawida” i „Panem”.
Czyż Boże drogi nie wydają się dla nas nieco niezrozumiałe?
Czy nie mamy tendencji to pochopnego i nieuprawnionego interpretowania Jego słów?
Czy postawa Kananejki nie uczy nas, że pokora poprzedza właściwe zrozumienie Jego woli i Jego dróg?
Czy nie zbyt łatwo poddajemy się na drodze poszukiwania odpowiedzi na problemy, które dotykają nas i naszych bliskich?
„Jestem posłany tylko do owiec, które zaginęły z domu Izraela”
„Nie jest dobrze rzucać chleb szczeniętom”
Te trzy sformułowania pojawiły się podczas rozmowy Nauczyciela z Nazaretu z kobietą (poganką) – mieszkanką okolic Tyru i Sydonu. Na zakończenie konwersacji Pan Jezus pochwalił wiarę kobiety i usłużył jej w sposób, jakiego oczekiwała. Jednak początkowo wszystko zdawało się wskazywać na porażkę jej starań…
Kobieta w bezpośredni sposób, dość niespotykany w ówczesnej kulturze, wyznała swoją potrzebę Jezusowi. Jej córka cierpiała, a w Jezusie widziała rozwiązanie tej uciążliwej i trudnej do zniesienia sytuacji: „Panie, Synu Dawida, zmiłuj się na de mną!”. Autor Ewangelii zanotował jedynie, że „Jezus nie odezwał się ani słowem”. Najwyraźniej kobieta nie spoczęła na raz wyrażonej prośbie. Uczniowie Jezusa, obecni przy tej sytuacji, wyznali podirytowani: „ona wciąż woła za nami”. Domagali się, aby Nauczyciel odpowiedział na jej prośbę, by kobieta da im spokój… Kilka, a może kilkanaście, pełnych bólu zawołań: „Panie, Synu Dawida, ulituj się nade mną” trafiało jednak na milczenie ze strony Tego, który był ich adresatem. „Nie odezwał się ani słowem” – zanotował autor Ewangelii. Zdecydowanie niezręczna sytuacja.
W końcu, kiedy przemówił do kobiety, z Jego ust nie popłynęły słowa, których zadawalibyśmy się oczekiwać: „Jestem posłany tylko do owiec, które zaginęły z domu Izraela”. Zatem nie ma już nadziei? Kobieta doskonale wiedziała czym jest etniczna przynależność. Ona pozostawała Kananejką, mieszkanką Fenicji i potomkiem wrogów Izraela… Jednak nie dała się szybko odwieść od tego z czym przyszła. Ta odpowiedź przecież nie była dla niej satysfakcjonująca. Jej córka wciąż potrzebowała pomocy, więc szkoda czasu na roztrząsanie w stylu: „godzi się, czy się nie godzi”, „wypada, czy nie wypada”…
Kananejka „pokłoniła się Jezusowi i poprosiła: Panie, pomóż mi!”. Nie odeszła „ubogacona” prawdą teologiczną o różnicy pomiędzy Izraelem a narodami, była zainteresowana tylko jednym – uzyskaniem pomocy dla dręczonej przez demona córki. Jej determinacja nie osłabła ani na moment.
Najpierw musiała zmierzyć się z milczącą obojętnością Jezusa, potem Jego odpowiedź wskazywała, że nie może oczekiwać życzliwego zainteresowania jej sprawą… Jednak ona wciąż okazywała szacunek i nie cofnęła się w swojej nieustępliwości. Kiedy, klęcząc, wypowiedziała słowa: „Panie, pomóż mi!” usłyszała jak Jezus przemówił do niej: „Nie jest dobrze zabierać chleb dzieciom i rzucać chleb szczeniętom”. I znów nie polemizowała z Jego słowami. Jej celem nie było dochodzenie racji na gruncie teologii, tradycji czy Bożych priorytetów. W tych, możliwych do zinterpretowania jako obraźliwe, słowach Jezusa dostrzegła nadzieję dla siebie: „Ale i szczenięta jadają okruchy, które spadają ze stołów ich panów”. Czyli dla niej – kobiety kananejskiej – też jest miejsce w bożym domostwie! A przecież równie dobrze mogłaby odejść rozczarowana i bez otrzymania pomocy w sprawie, z którą przyszła.
Jezus był pod wrażeniem tych pełnych nadziei słów kobiety o „szczeniętach zjadających okruchy, które spadają ze stołu ich panów”. Wyraził podziw dla jej wiary: „O, kobieto, wielka jest twoja wiara!”. Skutkiem jest cud uzdrowienia. Dręczona przez złego ducha córka kananejskiej kobiety została uwolniona.
Kananejka jest przykładem wiary, która jest w stanie wznieść się ponad granice tego co, jak można by sądzić, zostało ustalone przez Boga i jest utrwalone wielowiekową tradycją. Schemat Bożego działania wydawał się być przecież prosty. On wybrał sobie lud (potomków Abrahama), a obiecany Mesjasz był posłany właśnie do tych, których On nazywał swoimi – do „owiec Jego pastwiska”. Jednak zdeterminowana mieszkanka okolic Tyru i Sydonu dostrzegła w Bożym planie coś więcej. Coś, co pozostawało zakryte nawet dla najbliższych uczniów Jezusa. Oto Bóg Żydów chce udzielić błogosławieństwa, które rozciągnie się na wszystkie narody ziemi!
„Nie odezwał się ani słowem” Jednak nie znaczyło to Jego niechęci dla prośby Kananejki. A przecież kobieta mogła już wtedy zrezygnować…
„Jestem posłany tylko do owiec, które zaginęły z domu Izraela” Jednak nie oznaczało to Jego dezaprobaty wobec prośby Kananejki. A przecież kobieta mogła zawahać się w swojej nieustępliwości…
„Nie jest dobrze rzucać chleb szczeniętom” Jednak nie były to słowa odrzucenia i pogardy wobec kobiety – mieszkanki okolic Tyru i Sydonu. A przecież kobieta mogła porzucić nadzieję, która przywiodła ją do Tego, którego nazwała „Synem Dawida” i „Panem”.
Czyż Boże drogi nie wydają się dla nas nieco niezrozumiałe?
Czy nie mamy tendencji to pochopnego i nieuprawnionego interpretowania Jego słów?
Czy postawa Kananejki nie uczy nas, że pokora poprzedza właściwe zrozumienie Jego woli i Jego dróg?
Czy nie zbyt łatwo poddajemy się na drodze poszukiwania odpowiedzi na problemy, które dotykają nas i naszych bliskich?
piątek, 8 marca 2019
SŁOWA NADZIEI
„Jesteś nędzny, godny pożałowania, biedny, ślepy i nagi”. To nie są zbyt optymistyczne słowa. Oddają one stan jednego z Kościołów do których Pan Jezus zwraca się w tekście biblijnym, znanym jako Apokalipsa św. Jana. Drugi i trzeci rozdział tej Księgi to zbiór listów dedykowanych siedmiu Kościołom rozmieszczonym na terenie Azji Mniejszej (dzisiejsza Turcja).
Zacytowane słowa skierowane są do chrześcijan, mieszkańców Laodycei – zamożnego miasta handlowego, centrum finansowego i medycznego, słynącego z leczenia chorób oczu. W przeciwieństwie do adresatów pozostałych sześciu listów, laodycejscy chrześcijanie nie otrzymują właściwie żadnego słowa pochwały. Jedno z przytoczonych określeń opisujących ich stan – „biedny” – oznacza kogoś, kto jest duchowym bankrutem, kimś zrujnowanym moralnie. W tym „Liście do Kościoła w Laodycei” znajdują się też znane i często cytowane słowa Pana Jezusa: „Oto stoję przed drzwiami i pukam. Jeśli ktoś usłyszy mój głos i otworzy Mi drzwi, wejdę do niego i spożyjemy wieczerzę: Ja z nim”. To stwierdzenie najczęściej przytaczane jest w negatywnym kontekście, jako surowy osąd. Pan Jezus jest za drzwiami swojego Kościoła! Dramat! Ale można te słowa odczytać w nieco bardziej pozytywnym znaczeniu. Pan Jezus „stoi u drzwi”, czyli jest niedaleko. Pomimo tego, że Kościół jest moralnym i duchowym bankrutem On jest blisko – gotowy na relację. Wspólny posiłek, który oferuje Pan Jezus („wejdę do niego i spożyjemy wieczerzę: Ja z nim”) to zapowiedź wspólnoty, w której jest miejsce na zaufanie. Potępienie to dzieło wroga (Oskarżyciela), wezwanie do nawrócenia i odnowa pozostają dziełem Boga. Upomnienie, którego udziela Pan Jezus Kościołowi w Laodycei jest naganą płynąca z miłości: „Ja tych, których kocham, upominam i karcę”. Moralne i duchowe bankructwo to czasami tragiczna rzeczywistość dotycząca nas chrześcijan. Jednak większą tragedią jest nie dostrzec, że w dniach tego moralnego upadku rozlega się wezwanie do odnowy. Płynie ono z ust Tego, który wciąż jest blisko: „Oto stoję u drzwi…”.
Skłaniam swoje kolana przed Bogiem, który w dniach mojego „grzęźnięcia w bagnie grzechu” nie spojrzał na mnie z obrzydzeniem, ale okazał się być Tym, który „stojąc u drzwi” cierpliwie pukał i zapraszał do posilenia się „chlebem z Nieba”.
Jeśli rozpoznajemy, że jesteśmy „nędzni, godni pożałowania, biedni, ślepi i nadzy”, rozpoznajmy też Jego wołanie o odnowę. Wszak, „gdzie panoszy się grzech, tam chce zatriumfować łaska”.
„Oto stoję u drzwi…” to niezwykłe słowa nadziei.
Zacytowane słowa skierowane są do chrześcijan, mieszkańców Laodycei – zamożnego miasta handlowego, centrum finansowego i medycznego, słynącego z leczenia chorób oczu. W przeciwieństwie do adresatów pozostałych sześciu listów, laodycejscy chrześcijanie nie otrzymują właściwie żadnego słowa pochwały. Jedno z przytoczonych określeń opisujących ich stan – „biedny” – oznacza kogoś, kto jest duchowym bankrutem, kimś zrujnowanym moralnie. W tym „Liście do Kościoła w Laodycei” znajdują się też znane i często cytowane słowa Pana Jezusa: „Oto stoję przed drzwiami i pukam. Jeśli ktoś usłyszy mój głos i otworzy Mi drzwi, wejdę do niego i spożyjemy wieczerzę: Ja z nim”. To stwierdzenie najczęściej przytaczane jest w negatywnym kontekście, jako surowy osąd. Pan Jezus jest za drzwiami swojego Kościoła! Dramat! Ale można te słowa odczytać w nieco bardziej pozytywnym znaczeniu. Pan Jezus „stoi u drzwi”, czyli jest niedaleko. Pomimo tego, że Kościół jest moralnym i duchowym bankrutem On jest blisko – gotowy na relację. Wspólny posiłek, który oferuje Pan Jezus („wejdę do niego i spożyjemy wieczerzę: Ja z nim”) to zapowiedź wspólnoty, w której jest miejsce na zaufanie. Potępienie to dzieło wroga (Oskarżyciela), wezwanie do nawrócenia i odnowa pozostają dziełem Boga. Upomnienie, którego udziela Pan Jezus Kościołowi w Laodycei jest naganą płynąca z miłości: „Ja tych, których kocham, upominam i karcę”. Moralne i duchowe bankructwo to czasami tragiczna rzeczywistość dotycząca nas chrześcijan. Jednak większą tragedią jest nie dostrzec, że w dniach tego moralnego upadku rozlega się wezwanie do odnowy. Płynie ono z ust Tego, który wciąż jest blisko: „Oto stoję u drzwi…”.
Skłaniam swoje kolana przed Bogiem, który w dniach mojego „grzęźnięcia w bagnie grzechu” nie spojrzał na mnie z obrzydzeniem, ale okazał się być Tym, który „stojąc u drzwi” cierpliwie pukał i zapraszał do posilenia się „chlebem z Nieba”.
Jeśli rozpoznajemy, że jesteśmy „nędzni, godni pożałowania, biedni, ślepi i nadzy”, rozpoznajmy też Jego wołanie o odnowę. Wszak, „gdzie panoszy się grzech, tam chce zatriumfować łaska”.
„Oto stoję u drzwi…” to niezwykłe słowa nadziei.
niedziela, 3 marca 2019
WYKONAŁO SIĘ!
Czasami, w obliczu napływających wiadomości, wydawać by się mogło, że nienawiść triumfuje. Nie dajmy się jednak oszukać. Nienawiść nie jest tą najpotężniejszą siłą i wszechogarniającą rzeczywistością. Konający, w otoczeniu ziejących nienawiścią ludzi, Galilejczyk zawołał: „Wykonało się!”. Nie było to przecież wyznanie o triumfującej nienawiści. To był, rozlegający się pośród rozdzierającego bólu, okrzyk o zwycięstwie miłości. Jakiej miłości? Tej, która przekracza granice ludzkiego zrozumienia. O niej zaświadczył autor biblijny pisząc: „Tak bardzo bowiem Bóg umiłował świat, że dał swojego jednorodzonego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, lecz miał życie wieczne”. Jeśli prawdziwe są pragnienia tych, którzy chcą świata bez wrogości i destrukcyjnej nienawiści, to jedyną drogą ku takiej rzeczywistości jest zwrócenie się ku Temu, który „kosztem swojego ciała usunął wrogość, mur podziału”. Ten mur runął w akcie miłości Boga do człowieka. O tej niezwykłej miłości opowiada krzyż Golgoty i pusty grób. Jezus Chrystus Syn Boży – umarł i zmartwychwstał. Pośród rechotu nienawiści, agresji, chęci mordu, chciwości, podstępu, głupoty i wszelkiej niegodziwości, rozbrzmiewają słowa: „Wykonało się!”. „Noc przeminęła – i dzień się przybliżył”, tyrania ciemności się skończyła. Przerażenie nad nienawiścią nie może być większe od zachwytu nad dziełem Bożej miłości. Triumfująca Boża miłość może być rzeczywistością dnia codziennego. Za każdym razem, kiedy człowiek zostaje doprowadzony do miejsca wiary i zaufania wobec dzieła Boga, jakie dokonało się w Jezusie Chrystusie, ogłaszamy triumf miłości nad nienawiścią. Triumf prawdy nad kłamstwem. Triumf światła nad ciemnością. Triumf życia nad śmiercią. Ale „kto uwierzy tej wieści”, której treścią jest Chrystus i to ukrzyżowany? A przecież jedynie On jest gwarantem rzeczywistości przenikniętej życiem, nadzieją, pokojem i sprawiedliwością. Solus Christus.
czwartek, 28 lutego 2019
ZŁY
W trzynastym rozdziale Ewangelii Mateusza mamy zapis kilku następujących po sobie przypowieści, którymi Jezus przemawiał do mieszkańców ziemi Izraela. Tematem każdej z nich jest Królestwo niebieskie. W tej różnorodności obrazów, jakimi posługuje się Pan Jezus, daje się zauważyć pewną dramaturgię. Nauczyciel chce otworzyć słuchaczom oczy na rzeczywistość Bożego działania ukierunkowanego na zbawienie człowieka, ale świat, w którym chce się manifestować chwała i moc Bożego królestwa naznaczony jest też obecnością Złego. Ów „Zły” pojawia w tzw. „przypowieści o siewcy” czy „przypowieści o chwaście”.
„Zły” to nie jakaś bezosobowa siła czy po prostu metafora zła, ale realny byt znany z tekstu biblijnego jako Diabeł, Szatan czy Oskarżyciel. Nowy Testament wydobywa na jaw prawdę o destrukcyjnych i ukierunkowanych na zniszczenie człowieka zamiarach Diabła. W tzw. zachodniej cywilizacji zdaje się nie być miejsca na świat duchowy. Tymczasem tekst biblijny zawiera mnóstwo odniesień do tej duchowej i niewidzialnej rzeczywistości oraz wzywa nas do traktowania jej poważnie. Autorzy tekstów Nowego Testamentu próbują pouczyć nas o tym „jak się rzeczy mają”. W Pierwszym Liście Jana czytamy, że „cały świat leży w mocy Złego”. Paweł, świadomy duchowej rzeczywistości, napisał, że „bóg tego świata (Diabeł) zaślepił pozbawione wiary umysły, aby ludzie nie zobaczyli blasku Ewangelii o chwale Chrystusa, który jest obrazem Boga”. Pan Jezus nazywa Diabła „władca tego świata”, w podobnym tonie wypowiada się Paweł pisząc o „tym, który panuje nad mocą, powietrzem – duchu działającym obecnie w synach buntu”.
Otaczający nas świat to arena konfliktu i ścierania się „dobra i zła”, „ciemności i światłości”, „prawdy i fałszu”. Wiara konkuruje ze strachem, miłość z nienawiścią, mądrość z głupotą a sprawiedliwość z niesprawiedliwością. Za strachem, nienawiścią, niemoralnością czy różnymi formami zniewolenia stoi duchowa rzeczywistość. Nauczyciel z Nazaretu wyjaśniając znaczenie swoich przypowieści używa określenia „Zły”.
Co robi Zły w przypowieściach Pana Jezusa? „Przychodzi i wyrywa to, co zostało zasiane w sercach” ludzi, którzy słyszeli naukę o Królestwie” i „zachwaszcza” Boże dzieło, próbując zminimalizować owoce towarzyszące szerzeniu się Bożego Królestwa. Jest wrogiem wszelkiej Bożej sprawy. Choć wynik ostatecznej rozgrywki jest ustalony, to jednak do tego rozstrzygnięcia wciąż musimy przypominać sobie, że toczymy walkę „nie przeciw krwi i ciału, ale przeciwko zwierzchnościom i władzom, przeciwko władcom tego świata ciemności, przeciwko złym duchom na wyżynach niebieskich”.
Przypowieści Pana Jezusa ukazujący duchowy konflikt są wyzwaniem dla pracowników Kościoła. Skoro tak wielu ludzi pozostaje w mocy Złego, to jaka powinna być wobec tego faktu nasza odpowiedzialność? Czytanie Biblii, modlitwa to ważne elementy chrześcijańskiej służby, ale czy jest coś jeszcze?
Temu konfliktowi, który dotyka pojedynczych chrześcijan, rodzin czy całych społeczności (wspólnot, Kościołów) towarzyszy obietnica: „Bóg pokoju zaś wkrótce zetrze szatana pod waszymi stopami. Łaska naszego Pana, Jezusa, niech będzie z wami”. Pan Jezus wyjaśniając znacznie „przypowieści o chwaście” zapowiedział: „przy końcu świata Syn Człowieczy wyśle aniołów, a oni usuną z jego królestwa wszystkie przyczyny upadku oraz tych, którzy postępują niegodziwie. I wrzucą do rozpalonego pieca. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Sprawiedliwi natomiast zajaśnieją jak słońce w królestwie swego Ojca”. Kres Diabła i jego dzieł jest bliski. Nie warto być po jego stronie, aby nie mieć udziału w miejscu gdzie, według słów Pan Jezusa, „będzie płacz i zgrzytanie zębów”.
„Zły” to nie jakaś bezosobowa siła czy po prostu metafora zła, ale realny byt znany z tekstu biblijnego jako Diabeł, Szatan czy Oskarżyciel. Nowy Testament wydobywa na jaw prawdę o destrukcyjnych i ukierunkowanych na zniszczenie człowieka zamiarach Diabła. W tzw. zachodniej cywilizacji zdaje się nie być miejsca na świat duchowy. Tymczasem tekst biblijny zawiera mnóstwo odniesień do tej duchowej i niewidzialnej rzeczywistości oraz wzywa nas do traktowania jej poważnie. Autorzy tekstów Nowego Testamentu próbują pouczyć nas o tym „jak się rzeczy mają”. W Pierwszym Liście Jana czytamy, że „cały świat leży w mocy Złego”. Paweł, świadomy duchowej rzeczywistości, napisał, że „bóg tego świata (Diabeł) zaślepił pozbawione wiary umysły, aby ludzie nie zobaczyli blasku Ewangelii o chwale Chrystusa, który jest obrazem Boga”. Pan Jezus nazywa Diabła „władca tego świata”, w podobnym tonie wypowiada się Paweł pisząc o „tym, który panuje nad mocą, powietrzem – duchu działającym obecnie w synach buntu”.
Otaczający nas świat to arena konfliktu i ścierania się „dobra i zła”, „ciemności i światłości”, „prawdy i fałszu”. Wiara konkuruje ze strachem, miłość z nienawiścią, mądrość z głupotą a sprawiedliwość z niesprawiedliwością. Za strachem, nienawiścią, niemoralnością czy różnymi formami zniewolenia stoi duchowa rzeczywistość. Nauczyciel z Nazaretu wyjaśniając znaczenie swoich przypowieści używa określenia „Zły”.
Co robi Zły w przypowieściach Pana Jezusa? „Przychodzi i wyrywa to, co zostało zasiane w sercach” ludzi, którzy słyszeli naukę o Królestwie” i „zachwaszcza” Boże dzieło, próbując zminimalizować owoce towarzyszące szerzeniu się Bożego Królestwa. Jest wrogiem wszelkiej Bożej sprawy. Choć wynik ostatecznej rozgrywki jest ustalony, to jednak do tego rozstrzygnięcia wciąż musimy przypominać sobie, że toczymy walkę „nie przeciw krwi i ciału, ale przeciwko zwierzchnościom i władzom, przeciwko władcom tego świata ciemności, przeciwko złym duchom na wyżynach niebieskich”.
Przypowieści Pana Jezusa ukazujący duchowy konflikt są wyzwaniem dla pracowników Kościoła. Skoro tak wielu ludzi pozostaje w mocy Złego, to jaka powinna być wobec tego faktu nasza odpowiedzialność? Czytanie Biblii, modlitwa to ważne elementy chrześcijańskiej służby, ale czy jest coś jeszcze?
Temu konfliktowi, który dotyka pojedynczych chrześcijan, rodzin czy całych społeczności (wspólnot, Kościołów) towarzyszy obietnica: „Bóg pokoju zaś wkrótce zetrze szatana pod waszymi stopami. Łaska naszego Pana, Jezusa, niech będzie z wami”. Pan Jezus wyjaśniając znacznie „przypowieści o chwaście” zapowiedział: „przy końcu świata Syn Człowieczy wyśle aniołów, a oni usuną z jego królestwa wszystkie przyczyny upadku oraz tych, którzy postępują niegodziwie. I wrzucą do rozpalonego pieca. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Sprawiedliwi natomiast zajaśnieją jak słońce w królestwie swego Ojca”. Kres Diabła i jego dzieł jest bliski. Nie warto być po jego stronie, aby nie mieć udziału w miejscu gdzie, według słów Pan Jezusa, „będzie płacz i zgrzytanie zębów”.
sobota, 23 lutego 2019
KAMIZARDZI – RUCH „DZIECI PROROKÓW”
Francuscy kamizardzi z terenu gór Sewennów (Cévennes) wymieniani są wśród licznych, w całej historii Kościoła, grup chrześcijan wśród których przejawiały się charyzmaty, w tym dar prorokowania.
Protestancka reformacja zaistniała we Francji wkrótce po wystąpieniu Marcina Lutra w Wittenberdze. Zwolennicy odnowy Kościoła nie mieli w katolickiej Francji łatwego życia. Sympatycy doktryny Jana Kalwina – jednego z czołowych reformatorów obok Lutra czy Zwingliego – nazywani byli hugenotami. W połowie XVI wieku na terenie Francji istniało ponad 2 tys. gmin hugenockich, do których należało około 400 tys. wiernych, którzy reprezentowali różne grupy społeczne. Byli wśród nich kupcy, rybacy, żeglarze, intelektualiści czy drobna szlachta. Wzajemne współistnienie hugenotów i katolików było naznaczone licznymi wojnami, które toczyły się w latach 1562-1595. Rządząca Francją Katarzyna Medycejska, jako gorliwa katoliczka, prowadziła zaciekłe wojny z kalwinami. To ona była inicjatorką masakry hugenotów w noc św. Bartłomieja w 1572 roku. Kilka tysięcy zwolenników reformacji zostało zamordowanych w Paryżu, ale fala mordów objęła też inne obszary kraju. Łączna liczba ofiar mogła wynieść kilkanaście tysięcy. Do zakończenia wojen religijnych przyczynił się tzw. edykt nantejski wydany przez Henryka IV w 1598 roku. Monarcha przyznał hugenotom ograniczone swobody: zapewnił im wolność wyznania i kultu, prawo posiadania własnych kościołów (z wyłączeniem Paryża i wielu innych miast), równouprawnienie polityczne, możliwość druku własnych ksiąg, prawo do organizacji szkolnictwa i prowadzenia szpitali.
Prześladowania protestantów, którzy stanowili około 9% ludności Francji, powróciły wraz z panowaniem Ludwika XIV. Zamykano szpitale, szkoły i uczelnie prowadzone przez hugenotów, a nadania pieniężne przechodziły w ręce instytucji katolickich. Dzieci hugenockie porywano i wychowywano w wierze katolickiej. Szczyt prześladowań przypadł na październik 1685 roku, kiedy to Ludwik XIV wydał edykt z Fontainebleau odwołujący postanowienia edyktu nantejskiego. Edykt z Fontainebleau nakazywał niszczenie kościołów protestanckich we Francji oraz nawracanie siłą na katolicyzm, zakazując jednocześnie hugenotom ucieczki z kraju. Wpływ na decyzję króla miała jego druga żony – Madame de Maintenon – gorąca zwolenniczka prześladowania protestantów. Na nią z kolej niemały wpływ miał jej duchowy doradca i spowiednik – ojciec François de la Chaise. Edykt uznawał za przestępstwo podlegające surowym karom (z karą śmierci włącznie) wyznawanie protestantyzmu czy jedynie posiadanie ksiąg „heretyckich”. W rezultacie prześladowań kraj opuściło, pomimo zakazu, kilkaset tysięcy protestantów, którzy znaleźli schronienie w Anglii, Holandii, Szwecji, Szwajcarii, Danii, Prusach. Hugenoci zabrali ze sobą znajomość ważnych technologii dotyczących produkcji tkanin i jedwabiu, wyrobu zegarów, srebra oraz produkcji mebli i przyczynili się do rozwoju rzemiosła i kupiectwa w innych krajach rywalizujących z Francją. 17 stycznia 1686 roku Ludwik XIV stwierdził, że protestantyzm we Francji został zlikwidowany.
Lecz…
Twierdzenie to nie odpowiadało prawdzie, ponieważ dość liczna społeczność protestancka zachowała się na południu Francji w Sewennach. W historii zapisali się jako kamizardzi (franc. „camisard”). Nazwę nadali im katolicy i prawdopodobnie wywodzi się ona od prowansalskiego słowa „camisa” (koszula) lub od określenia „camisade” (nocna napaść). Sami kamizardzi nazywali siebie „dziećmi Bożymi” (enfants de Dieu). Kamizardzi, choć prześladowani, doświadczyli niezwykłej mocy Ducha Świętego, która przejawiała się w proroctwach, mówieniu innymi językami, cudach i uzdrowieniach. Cały ruch zaczął się od dzieci i nastolatków prorokujących uwolnienie „ludu Izraela” – hugenotów – z rąk katolickich oprawców. W 1688 roku pasterka Isabeau Vincent – piętnastoletnia dziewczyna – przemawiała pod natchnieniem, cytując Biblię wzywała grzeszników do nawrócenia. W 1689 roku młody chłopiec – Gabriel Astier – prorokując przyciągał uwagę tłumów. W tym samym czasie setki dzieci, czasem jedynie trzy- i czterolatki , wpadały w stan uniesienia i prorokowały. Niektóre dzieci były aresztowane i wtrącane do więzienia.
Kiedy prześladowania hugenotów stały się coraz bardziej brutalne ruch „dzieci proroków” przybrał na sile. Przesłaniem „małych (z racji wieku) proroków” było wezwanie ludzi do pojednania z Bogiem i całkowitego zerwania z Kościołem katolickim. Jednak w kolejnej fazie ruchu proroctwa stały się bardziej wojownicze.
Mazel, prosty wieśniak z Cenenes, był pierwszym, który wzywał ludzi do „świętej wojny” przeciwko prześladowcom. Pod wpływem proroctw wielu zaczęło chwytać za broń i tak doszło do tzw. powstania kamizardów – wojny partyzanckiej przeciwko katolickim wojskom króla Francji. Dzięki darom objawienia kamizardzi otrzymywali wiedzę o zdrajcach, unikali zasadzek, odkrywali spiski i uderzali w swoich wrogów, tam gdzie ci się najmniej tego spodziewali. Wszystkie ich decyzje były inspirowane przez Ducha. Dzięki temu nadnaturalnemu prowadzeniu grupa słabo uzbrojonych prostych chłopów regularnie mogła pokonywać wyszkoloną armię królewską. Przynajmniej połowa żołnierzy – kamizardów – miała dar proroctwa.
Kiedy prorocy zostali „pochwyceni w Duchu” zaczynali się trząść i odczuwali słabość jak w gorączce i często upadali na ziemię. Pozostawali w takim stanie „odpoczynku” przez jakiś czas, a potem „nagle się budzili” i zaczynali prorokować. Dzielili się wizjami otwartego Nieba, oglądali anioły i objawiali rzeczy przyszłe. Prorocy przemawiali nie tylko podczas oficjalnych zgromadzeń, ale także na wsi lub w swoich domach, w codziennych okolicznościach życia. Wiele natchnionych wypowiedzi była cytowaniem obszernych fragmentów Biblii w języku francuskim. Robili to ludzie nie potrafiący czytać ani pisać i ci, którzy prawie nie znali języka francuskiego.
W świadectwach zachowała się relacja o dziewczynce, która w natchnieniu potrafiła cytować Stary Testament i Nowy Testament tak, jakby znała całą Biblię na pamięć. Wyrażała ubolewanie nad stanem Kościoła, wzywała do nawrócenia oraz ogłaszała obietnice miłosierdzia, pokoju, błogosławieństwa, spełnienia i wiecznej radości wszystkim, którzy zwrócą się ku Chrystusowi.
W zgromadzeniach niektórzy ludzie przemawiali w nieznanym języku, a następnie ktoś „tłumaczył” tę mowę. Prorokujący czasami widzieli armie aniołów walczących przeciwko armiom demonów. Przy wielu okazjach prorokowano, że Bóg będzie miał ogień lub światła spadające z nieba w nocy, aby oślepić oczy wrogów lub kierować Jego ludem, co rzeczywiście miało miejsce.
Kamizardzi wierzyli, że kiedy człowiek znajduje się pod wpływem Ducha przejawia się to na kilka sposobów:
- doświadcza drżenia w całym ciele, a szczególnie w klatce piersiowej
- zaczyna przemawiać łkając na znak pokory i skruchy
- upada na ziemię
- wygłasza poselstwo od Boga (prorokuje) zaczynając od słów: „Mówię do Was moje dzieci…”.
Świadectwa mówią o tym, że dar prorokowania objawiał się nawet wśród czternastomiesięcznych dzieci, które zaczynały mówić płynnie po francusku i wzywać do nawrócenia.
Niestety…
W czasie wojny z wojskami króla Francji, również po stronie kamizardów zdarzały się okrucieństwa, czego przykładem była masakra kobiet i dzieci z rodzin członków katolickiej milicji we Fraissinet de Fourques i podpalenie kościołów 21 lutego 1703 roku. Z czasem przeważające siły wojsk króla Francji nie dawały już żadnej nadziei na zwycięstwo kamizardów. Jeden z ich przywódców – Jean Cavalier (1681-1740) – zgodził się na bezwarunkową kapitulację. Przez jakiś czas walkę kontynuowali jeszcze inni, ale ostatecznie w 1705 roku konflikt zakończył się klęską kamizardów.
Prześladowania przeciwko hugenotom mieszkającym w rejonie gdzie wybuchło powstanie kamizardów trwały jeszcze przez kolejne 80 lat. Spustoszony okrucieństwem wojny obszar (region Sewennów) stał się niczym pustynia...
Protestancka reformacja zaistniała we Francji wkrótce po wystąpieniu Marcina Lutra w Wittenberdze. Zwolennicy odnowy Kościoła nie mieli w katolickiej Francji łatwego życia. Sympatycy doktryny Jana Kalwina – jednego z czołowych reformatorów obok Lutra czy Zwingliego – nazywani byli hugenotami. W połowie XVI wieku na terenie Francji istniało ponad 2 tys. gmin hugenockich, do których należało około 400 tys. wiernych, którzy reprezentowali różne grupy społeczne. Byli wśród nich kupcy, rybacy, żeglarze, intelektualiści czy drobna szlachta. Wzajemne współistnienie hugenotów i katolików było naznaczone licznymi wojnami, które toczyły się w latach 1562-1595. Rządząca Francją Katarzyna Medycejska, jako gorliwa katoliczka, prowadziła zaciekłe wojny z kalwinami. To ona była inicjatorką masakry hugenotów w noc św. Bartłomieja w 1572 roku. Kilka tysięcy zwolenników reformacji zostało zamordowanych w Paryżu, ale fala mordów objęła też inne obszary kraju. Łączna liczba ofiar mogła wynieść kilkanaście tysięcy. Do zakończenia wojen religijnych przyczynił się tzw. edykt nantejski wydany przez Henryka IV w 1598 roku. Monarcha przyznał hugenotom ograniczone swobody: zapewnił im wolność wyznania i kultu, prawo posiadania własnych kościołów (z wyłączeniem Paryża i wielu innych miast), równouprawnienie polityczne, możliwość druku własnych ksiąg, prawo do organizacji szkolnictwa i prowadzenia szpitali.
Prześladowania protestantów, którzy stanowili około 9% ludności Francji, powróciły wraz z panowaniem Ludwika XIV. Zamykano szpitale, szkoły i uczelnie prowadzone przez hugenotów, a nadania pieniężne przechodziły w ręce instytucji katolickich. Dzieci hugenockie porywano i wychowywano w wierze katolickiej. Szczyt prześladowań przypadł na październik 1685 roku, kiedy to Ludwik XIV wydał edykt z Fontainebleau odwołujący postanowienia edyktu nantejskiego. Edykt z Fontainebleau nakazywał niszczenie kościołów protestanckich we Francji oraz nawracanie siłą na katolicyzm, zakazując jednocześnie hugenotom ucieczki z kraju. Wpływ na decyzję króla miała jego druga żony – Madame de Maintenon – gorąca zwolenniczka prześladowania protestantów. Na nią z kolej niemały wpływ miał jej duchowy doradca i spowiednik – ojciec François de la Chaise. Edykt uznawał za przestępstwo podlegające surowym karom (z karą śmierci włącznie) wyznawanie protestantyzmu czy jedynie posiadanie ksiąg „heretyckich”. W rezultacie prześladowań kraj opuściło, pomimo zakazu, kilkaset tysięcy protestantów, którzy znaleźli schronienie w Anglii, Holandii, Szwecji, Szwajcarii, Danii, Prusach. Hugenoci zabrali ze sobą znajomość ważnych technologii dotyczących produkcji tkanin i jedwabiu, wyrobu zegarów, srebra oraz produkcji mebli i przyczynili się do rozwoju rzemiosła i kupiectwa w innych krajach rywalizujących z Francją. 17 stycznia 1686 roku Ludwik XIV stwierdził, że protestantyzm we Francji został zlikwidowany.
Lecz…
Twierdzenie to nie odpowiadało prawdzie, ponieważ dość liczna społeczność protestancka zachowała się na południu Francji w Sewennach. W historii zapisali się jako kamizardzi (franc. „camisard”). Nazwę nadali im katolicy i prawdopodobnie wywodzi się ona od prowansalskiego słowa „camisa” (koszula) lub od określenia „camisade” (nocna napaść). Sami kamizardzi nazywali siebie „dziećmi Bożymi” (enfants de Dieu). Kamizardzi, choć prześladowani, doświadczyli niezwykłej mocy Ducha Świętego, która przejawiała się w proroctwach, mówieniu innymi językami, cudach i uzdrowieniach. Cały ruch zaczął się od dzieci i nastolatków prorokujących uwolnienie „ludu Izraela” – hugenotów – z rąk katolickich oprawców. W 1688 roku pasterka Isabeau Vincent – piętnastoletnia dziewczyna – przemawiała pod natchnieniem, cytując Biblię wzywała grzeszników do nawrócenia. W 1689 roku młody chłopiec – Gabriel Astier – prorokując przyciągał uwagę tłumów. W tym samym czasie setki dzieci, czasem jedynie trzy- i czterolatki , wpadały w stan uniesienia i prorokowały. Niektóre dzieci były aresztowane i wtrącane do więzienia.
Kiedy prześladowania hugenotów stały się coraz bardziej brutalne ruch „dzieci proroków” przybrał na sile. Przesłaniem „małych (z racji wieku) proroków” było wezwanie ludzi do pojednania z Bogiem i całkowitego zerwania z Kościołem katolickim. Jednak w kolejnej fazie ruchu proroctwa stały się bardziej wojownicze.
Mazel, prosty wieśniak z Cenenes, był pierwszym, który wzywał ludzi do „świętej wojny” przeciwko prześladowcom. Pod wpływem proroctw wielu zaczęło chwytać za broń i tak doszło do tzw. powstania kamizardów – wojny partyzanckiej przeciwko katolickim wojskom króla Francji. Dzięki darom objawienia kamizardzi otrzymywali wiedzę o zdrajcach, unikali zasadzek, odkrywali spiski i uderzali w swoich wrogów, tam gdzie ci się najmniej tego spodziewali. Wszystkie ich decyzje były inspirowane przez Ducha. Dzięki temu nadnaturalnemu prowadzeniu grupa słabo uzbrojonych prostych chłopów regularnie mogła pokonywać wyszkoloną armię królewską. Przynajmniej połowa żołnierzy – kamizardów – miała dar proroctwa.
Kiedy prorocy zostali „pochwyceni w Duchu” zaczynali się trząść i odczuwali słabość jak w gorączce i często upadali na ziemię. Pozostawali w takim stanie „odpoczynku” przez jakiś czas, a potem „nagle się budzili” i zaczynali prorokować. Dzielili się wizjami otwartego Nieba, oglądali anioły i objawiali rzeczy przyszłe. Prorocy przemawiali nie tylko podczas oficjalnych zgromadzeń, ale także na wsi lub w swoich domach, w codziennych okolicznościach życia. Wiele natchnionych wypowiedzi była cytowaniem obszernych fragmentów Biblii w języku francuskim. Robili to ludzie nie potrafiący czytać ani pisać i ci, którzy prawie nie znali języka francuskiego.
W świadectwach zachowała się relacja o dziewczynce, która w natchnieniu potrafiła cytować Stary Testament i Nowy Testament tak, jakby znała całą Biblię na pamięć. Wyrażała ubolewanie nad stanem Kościoła, wzywała do nawrócenia oraz ogłaszała obietnice miłosierdzia, pokoju, błogosławieństwa, spełnienia i wiecznej radości wszystkim, którzy zwrócą się ku Chrystusowi.
W zgromadzeniach niektórzy ludzie przemawiali w nieznanym języku, a następnie ktoś „tłumaczył” tę mowę. Prorokujący czasami widzieli armie aniołów walczących przeciwko armiom demonów. Przy wielu okazjach prorokowano, że Bóg będzie miał ogień lub światła spadające z nieba w nocy, aby oślepić oczy wrogów lub kierować Jego ludem, co rzeczywiście miało miejsce.
Kamizardzi wierzyli, że kiedy człowiek znajduje się pod wpływem Ducha przejawia się to na kilka sposobów:
- doświadcza drżenia w całym ciele, a szczególnie w klatce piersiowej
- zaczyna przemawiać łkając na znak pokory i skruchy
- upada na ziemię
- wygłasza poselstwo od Boga (prorokuje) zaczynając od słów: „Mówię do Was moje dzieci…”.
Świadectwa mówią o tym, że dar prorokowania objawiał się nawet wśród czternastomiesięcznych dzieci, które zaczynały mówić płynnie po francusku i wzywać do nawrócenia.
Niestety…
W czasie wojny z wojskami króla Francji, również po stronie kamizardów zdarzały się okrucieństwa, czego przykładem była masakra kobiet i dzieci z rodzin członków katolickiej milicji we Fraissinet de Fourques i podpalenie kościołów 21 lutego 1703 roku. Z czasem przeważające siły wojsk króla Francji nie dawały już żadnej nadziei na zwycięstwo kamizardów. Jeden z ich przywódców – Jean Cavalier (1681-1740) – zgodził się na bezwarunkową kapitulację. Przez jakiś czas walkę kontynuowali jeszcze inni, ale ostatecznie w 1705 roku konflikt zakończył się klęską kamizardów.
Prześladowania przeciwko hugenotom mieszkającym w rejonie gdzie wybuchło powstanie kamizardów trwały jeszcze przez kolejne 80 lat. Spustoszony okrucieństwem wojny obszar (region Sewennów) stał się niczym pustynia...
wtorek, 5 lutego 2019
CZY MOŻNA UWIĘZIĆ WIATR?
W filmie "China Cry" pojawia się dialog pomiędzy oficerem chińskiej, komunistycznej, policji a Sung Neng Yee - chrześcijanką prześladowaną przez władze. Sadystyczny oficer Colonel Cheng stwierdza:
- "W przeciągu dekady wasz Bóg zostanie zamknięty w muzeum".
Sung Neng Yee zareagowała na te słowa taką refleksją:
- "By to zrobić, musielibyście uwięzić wiatr".
Choć wygodnie jest mieć takiego "boga", który jest niczym muzealny eksponat, o którym można pisać, opowiadać i tworzyć dokumentację o jego przymiotach oraz przeszłej aktywności, to jednak nie ulega wątpliwości, że Bóg nie daje się zamknąć w ramach stworzonych dla Niego przez człowieka. Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z realnością Bożego działania, pomyślałem sobie coś takiego: "Łał, zatem Bóg nie ograniczył się do swojej książki, ale On jest realny tu i teraz". Choć nie wyobrażam sobie chrześcijańskiego życia bez Biblii (cudowne Sola scriptura!), to jednak można ulec niebezpieczeństwu czytania jej treści, tak jakby była ona jedynie przewodnikiem po muzeum, dodatkowo co jakiś czas pojawia się ostrzeżenie: "Nie dotykaj!". Tymczasem treść Biblii powinna prowadzić nas do miejsca doświadczenia i spotkania z Tym, który wciąż (dziś, tu i teraz) pozostaje Bogiem.
A może jednak wolimy wytężać nasze siły, aby "uwięzić wiatr"? Głos teologów czasami brzmi niczym komunikat kustosza w muzeum: "czynienie cudów, uzdrawianie, mówienie językami oraz ich wykładanie były darami, które istniały tylko przez jakiś czas i ograniczały się jedynie czasów apostolskich i po nich przeminęły". Zapraszamy do fascynującego muzeum - do opowieści o przeszłych wspaniałościach Królestwa Bożego...
A może jednak nie da się "uwięzić wiatru?". Może jego siła pozostaje niezmiennym doświadczeniem chrześcijan niezależnie od czasów w jakich żyjemy? Może Bóg "wymyka się" niektórym teologicznym koncepcjom i pozostał tym samym Bogiem, który pragnie dać się poznać tu i teraz?
- "W przeciągu dekady wasz Bóg zostanie zamknięty w muzeum".
Sung Neng Yee zareagowała na te słowa taką refleksją:
- "By to zrobić, musielibyście uwięzić wiatr".
Choć wygodnie jest mieć takiego "boga", który jest niczym muzealny eksponat, o którym można pisać, opowiadać i tworzyć dokumentację o jego przymiotach oraz przeszłej aktywności, to jednak nie ulega wątpliwości, że Bóg nie daje się zamknąć w ramach stworzonych dla Niego przez człowieka. Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z realnością Bożego działania, pomyślałem sobie coś takiego: "Łał, zatem Bóg nie ograniczył się do swojej książki, ale On jest realny tu i teraz". Choć nie wyobrażam sobie chrześcijańskiego życia bez Biblii (cudowne Sola scriptura!), to jednak można ulec niebezpieczeństwu czytania jej treści, tak jakby była ona jedynie przewodnikiem po muzeum, dodatkowo co jakiś czas pojawia się ostrzeżenie: "Nie dotykaj!". Tymczasem treść Biblii powinna prowadzić nas do miejsca doświadczenia i spotkania z Tym, który wciąż (dziś, tu i teraz) pozostaje Bogiem.
A może jednak wolimy wytężać nasze siły, aby "uwięzić wiatr"? Głos teologów czasami brzmi niczym komunikat kustosza w muzeum: "czynienie cudów, uzdrawianie, mówienie językami oraz ich wykładanie były darami, które istniały tylko przez jakiś czas i ograniczały się jedynie czasów apostolskich i po nich przeminęły". Zapraszamy do fascynującego muzeum - do opowieści o przeszłych wspaniałościach Królestwa Bożego...
A może jednak nie da się "uwięzić wiatru?". Może jego siła pozostaje niezmiennym doświadczeniem chrześcijan niezależnie od czasów w jakich żyjemy? Może Bóg "wymyka się" niektórym teologicznym koncepcjom i pozostał tym samym Bogiem, który pragnie dać się poznać tu i teraz?
poniedziałek, 4 lutego 2019
GŁÓD BOGA
W Jerozolimie, w czasie Święta Namiotów, Pan Jezus wykrzyczał takie słowa: „Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie i pije. Kto wierzy we Mnie, jak głosi Pismo, z jego wnętrza popłyną rzeki wody żywej”. Autor Ewangelii zanotował, jako komentarz do tych słów, że obietnica „rzek wody żywej” odnosiła się do Ducha Świętego, którego mieli otrzymać ci, którzy uwierzyli w Jezusa i wspomniał, że „Duch nie zstąpił jeszcze na ludzi, gdyż wciąż nie dokonało się uwielbienie Jezusa”.
Autorzy nowotestamentowi wiążą fakt zesłania Ducha Świętego z dziełem Pana Jezusa – Jego śmiercią, zmartwychwstaniem i uwielbieniem. Piotr, głosząc do Żydów zebranych w Jerozolimie w Dniu Pięćdziesiątnicy, obwieszczał: „Jego (Jezusa) przybiliście do krzyża (…) i zamordowaliście. Bóg jednak wzbudził Go. Zerwał więzy śmierci! (…) Został On następnie wyniesiony do Nieba. Tam zajął miejsce po prawej stronie Boga. Otrzymał od Ojca obietnicę — Ducha Świętego. I tego Ducha wylał na nas…”.
Warunek teologiczny został wypełniony. Jednak Pan Jezus mówiąc o otrzymaniu Ducha Świętego wskazał na coś innego. W Jego przemowie pojawił się warunek osobisty. Tym warunkiem jest głód: „Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie i pije…”
Pragnienie.
Tęsknota.
Oczekiwanie.
Kiedy myślę o pragnieniu przychodzi mi na myśl obraz ziarna ukrytego w piaskach pustyni. Ziarna, które ma potencjał do wzrostu i owocowania, jednak funkcjonuje w warunkach pustyni, gdzie przez dziesięciolecia nie padał deszcz. Tego właśnie deszczu pragnie ziarno i na niego czeka piasek pustyni. Pozbawiona deszczu pustynna gleba „krzyczy” w tęsknocie i żarliwym oczekiwaniu „spogląda” ku niebu. Każda tkanka ziarna otoczonego pustynnym pyłem zdaje się wołać: „Niech przyjdzie deszcz!”. Nic innego się nie liczy, jak tylko to, aby doświadczyć spadających kropel wody. Byle było ich więcej. Nie jedna czy dwie krople, ale sto, tysiąc, dziesiątki tysięcy… Wciąż więcej i więcej, aż pustynia zostanie nawodniona i każdą przestrzeń pomiędzy ziarnami piasku wypełni woda.
Choć obiektywne i teologiczne podstawy zesłania Ducha Świętego zostały wypełnione za sprawą dzieła Jezusa, jednak wciąż potrzebne jest spełnienie tego warunku osobistego. Jest nim pragnienie: „Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie i pije…”.
Zbyt wiele spraw w Kościele pozostaje jedynie sferą poprawnej teologii i ugruntowanych przekonań. Wiemy i rozumiemy wiele. Jednak życie chrześcijańskie to coś więcej niż doktryny, nawet te „najsłuszniej i najbardziej biblijne”. To życie rodzi się i czerpie swoją siłę ze spotkania z Tym, którego obecności doświadczyli uczniowie zgromadzeni w Górnej Izbie, dwunastu uczniów Jana Chrzciciela, których spotkał Paweł apostoł w Efezie, a także poganie przebywający w domu Korneliusza - słuchający z uwagą przemawiającego Piotra. Życie to spotkanie z Dawcą życia. Duch Święty przychodzi w mocy, aby życie Boga obfitowało na ziemi. Tej eksplozji życia doświadczył nowotestamentowy Kościół i jest ona wciąż odnawiającym się doświadczeniem w historii chrześcijaństwa. Czy ta eksplozja życia stanie się udziałem naszego pokolenia, w Polsce na początku XXI wieku?
Daj nam Panie głód większy niż ten, który znaliśmy…
Autorzy nowotestamentowi wiążą fakt zesłania Ducha Świętego z dziełem Pana Jezusa – Jego śmiercią, zmartwychwstaniem i uwielbieniem. Piotr, głosząc do Żydów zebranych w Jerozolimie w Dniu Pięćdziesiątnicy, obwieszczał: „Jego (Jezusa) przybiliście do krzyża (…) i zamordowaliście. Bóg jednak wzbudził Go. Zerwał więzy śmierci! (…) Został On następnie wyniesiony do Nieba. Tam zajął miejsce po prawej stronie Boga. Otrzymał od Ojca obietnicę — Ducha Świętego. I tego Ducha wylał na nas…”.
Warunek teologiczny został wypełniony. Jednak Pan Jezus mówiąc o otrzymaniu Ducha Świętego wskazał na coś innego. W Jego przemowie pojawił się warunek osobisty. Tym warunkiem jest głód: „Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie i pije…”
Pragnienie.
Tęsknota.
Oczekiwanie.
Kiedy myślę o pragnieniu przychodzi mi na myśl obraz ziarna ukrytego w piaskach pustyni. Ziarna, które ma potencjał do wzrostu i owocowania, jednak funkcjonuje w warunkach pustyni, gdzie przez dziesięciolecia nie padał deszcz. Tego właśnie deszczu pragnie ziarno i na niego czeka piasek pustyni. Pozbawiona deszczu pustynna gleba „krzyczy” w tęsknocie i żarliwym oczekiwaniu „spogląda” ku niebu. Każda tkanka ziarna otoczonego pustynnym pyłem zdaje się wołać: „Niech przyjdzie deszcz!”. Nic innego się nie liczy, jak tylko to, aby doświadczyć spadających kropel wody. Byle było ich więcej. Nie jedna czy dwie krople, ale sto, tysiąc, dziesiątki tysięcy… Wciąż więcej i więcej, aż pustynia zostanie nawodniona i każdą przestrzeń pomiędzy ziarnami piasku wypełni woda.
Choć obiektywne i teologiczne podstawy zesłania Ducha Świętego zostały wypełnione za sprawą dzieła Jezusa, jednak wciąż potrzebne jest spełnienie tego warunku osobistego. Jest nim pragnienie: „Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie i pije…”.
Zbyt wiele spraw w Kościele pozostaje jedynie sferą poprawnej teologii i ugruntowanych przekonań. Wiemy i rozumiemy wiele. Jednak życie chrześcijańskie to coś więcej niż doktryny, nawet te „najsłuszniej i najbardziej biblijne”. To życie rodzi się i czerpie swoją siłę ze spotkania z Tym, którego obecności doświadczyli uczniowie zgromadzeni w Górnej Izbie, dwunastu uczniów Jana Chrzciciela, których spotkał Paweł apostoł w Efezie, a także poganie przebywający w domu Korneliusza - słuchający z uwagą przemawiającego Piotra. Życie to spotkanie z Dawcą życia. Duch Święty przychodzi w mocy, aby życie Boga obfitowało na ziemi. Tej eksplozji życia doświadczył nowotestamentowy Kościół i jest ona wciąż odnawiającym się doświadczeniem w historii chrześcijaństwa. Czy ta eksplozja życia stanie się udziałem naszego pokolenia, w Polsce na początku XXI wieku?
Daj nam Panie głód większy niż ten, który znaliśmy…
czwartek, 31 stycznia 2019
PRECZ Z CHRZEŚCIJAŃSTWEM!
Byłem dziś (31.01) na spotkaniu autorskim z Katarzyną Surmiak-Domańską, reporterką i autorką takich książek jak „Mokradełko”, „Ku Klux Klan: Tu mieszka miłość” czy „Kieślowski. Zbliżenie”. Zasadnicza jego część była poświęcona postaci Krzysztofa Kieślowskiego, którego złożoną osobowość autorka sportretowała w swojej ostatniej publikacji. Jednak mnie najbardziej poruszył ten fragment spotkania, w którym przytaczano, nieznane mi, fragmenty książki o spotkanych przez Panią Katarzynę członkach społeczności jednego z miast Ameryki – ludziach związanych z Ku Klux Klanem. W tej opowieści pojawił się pastor, Biblia, krzyż, dobre wychowanie i dumne stwierdzenie członków klanu, że „tu (u nas) mieszka miłość”. Jednak pośród tych wszystkich pięknych terminów, licznych kościołów, w których obecne jest czytanie Biblii, konserwatywnych poglądów czy ułożonego życia rodzinnego i społecznego, wciąż jest miejsce na nienawiść, segregację rasową i programy dla dzieci, w których przewijają się niczym bohaterowie Adolf Hitler i inni twórcy nazistowskiej ideologii. Usłyszałem o linczach dokonywanych na Afroamerykanach, które były wpisane w przeszłość tego miasteczka, ale pamięć o nich i „relikwie” (na przykład w postaci strzępków włosów zlinczowanych) wciąż pozostają częścią życia tej klanowej społeczności.
Wyobraziłem sobie, że jestem przybyszem nieobeznanym z chrześcijańską kulturą, nie mam żadnego pojęcia o nauczaniu Biblii i trafiam właśnie do tego Amerykańskiego miasteczka. Poznaję duchownego – pastora – słucham jego nauczania, przyglądam się życiu jego parafian i przyswajam sobie „słuszne i biblijne” poglądy. Zaczynam rozumieć, że istotą chrześcijaństwa jest miłość, ale tylko w ramach klanu. Inni to wrogowie – szczególnie ci o czarnej skórze. Niby ludzie, ale zdecydowanie podrzędnej kategorii. Przeklęci przez Boga. Tak, przecież Bóg ma swoich ulubieńców i to właśnie my – „klansmeni” – zasługujemy jedynie na Jego opiekę i uznanie. Zaznajamiam się z przeszłością, gdy na publiczne i krwawe lincze czarnoskórych przychodziły rodziny z dziećmi. Obok siebie, w schludnych i odświętnych ubraniach, stały dziewczynki i ich mamy, aby przyglądać się okrucieństwu zadawanemu Afroamerykanom ze strony białych mężczyzn. Ale przecież linczowali nie zasługiwali nawet na miano ludzi. Czyż dobrze pojmowane „chrześcijaństwo” właśnie tego nie naucza? Tak oto ukazano mi istotę „chrześcijaństwa”, a we mnie rodzi się jeden wielki krzyk: „Precz z chrześcijaństwem!”. Wracam do siebie i ostrzegam innych przed zgubną „chrześcijańską” ideologią, przed pastorami i biblijnymi spotkaniami, które rodzą takie zepsute owoce.
I myślę dalej… Jak wiele różnych łatek przylgnęło do chrześcijaństwa za sprawą tych, którzy się na nie powołują. Jak wiele opinii wydawanych jest o chrześcijaństwie na podstawie doświadczeń z jedną, dwiema czy kilkoma grupami, które powołując się na Biblię, krzyż i głosząc „tu mieszka miłość” reprezentują raczej zdegenerowaną ludzką naturę naznaczoną nienawiścią.
I znów myślę… Jak wielką potrzebą jest w naszym świecie, aby chrześcijaństwo nie było jedynie przykrywką dla niecnych i, często, zbrodniczych zakusów ludzkiego serca. Gdyby chrześcijaństwo miało być reprezentowane przez klanową społeczność mieszkańców opisywanego przez Katarzynę Surmiak-Domańską Amerykańskiego miasteczka i jeśli jego sednem miałyby być praktyki i poglądy Ku Klux Klanu, to chciałbym wykrzyczeć światu: „Precz z chrześcijaństwem!”.
Jednak chrześcijaństwo to nie Ku Klux Klan, segregacja, nienawiść, wykorzystywanie słabszych przez silniejszych. Ten, który stanowi istocie chrześcijańskiej wiary i pobożności ostrzegał niegdyś pewną grupę ludzi: „Obłudnicy! Słusznie prorokował o was Izajasz: «Lud ten czci Mnie tylko wargami, lecz swoim sercem daleko jest ode Mnie. Daremnie jednak cześć mi oddają, ucząc zasad, które są wymysłem ludzi»”. Nie chcę być obłudnikiem. Chcę żyć prawdziwie, pragnę pięknie kochać, prawdziwie przebaczać, wytrwale służyć i każdego dnia, mówiąc językiem apostoła, „zwlekać z siebie starego człowieka wraz z uczynkami jego, a przyoblekać nowego, który się odnawia ustawicznie ku poznaniu na obraz tego, który go stworzył. W odnowieniu tym nie ma Greka ani Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, cudzoziemca, Scyty, niewolnika, wolnego, lecz Chrystus jest wszystkim i we wszystkich”.
Być „w Chrystusie” to cel i sedno chrześcijaństwa. I wiem, że istnieje prawdziwe oblicze chrześcijańskiej wiary, niezależnie od fałszywek i imitacji obecnych w świecie. Takiego chrześcijaństwa chcę być częścią i o takiej wierze chcę wydawać świadectwo swoim, choć wciąż dalekim od doskonałości, życiem.
Wyobraziłem sobie, że jestem przybyszem nieobeznanym z chrześcijańską kulturą, nie mam żadnego pojęcia o nauczaniu Biblii i trafiam właśnie do tego Amerykańskiego miasteczka. Poznaję duchownego – pastora – słucham jego nauczania, przyglądam się życiu jego parafian i przyswajam sobie „słuszne i biblijne” poglądy. Zaczynam rozumieć, że istotą chrześcijaństwa jest miłość, ale tylko w ramach klanu. Inni to wrogowie – szczególnie ci o czarnej skórze. Niby ludzie, ale zdecydowanie podrzędnej kategorii. Przeklęci przez Boga. Tak, przecież Bóg ma swoich ulubieńców i to właśnie my – „klansmeni” – zasługujemy jedynie na Jego opiekę i uznanie. Zaznajamiam się z przeszłością, gdy na publiczne i krwawe lincze czarnoskórych przychodziły rodziny z dziećmi. Obok siebie, w schludnych i odświętnych ubraniach, stały dziewczynki i ich mamy, aby przyglądać się okrucieństwu zadawanemu Afroamerykanom ze strony białych mężczyzn. Ale przecież linczowali nie zasługiwali nawet na miano ludzi. Czyż dobrze pojmowane „chrześcijaństwo” właśnie tego nie naucza? Tak oto ukazano mi istotę „chrześcijaństwa”, a we mnie rodzi się jeden wielki krzyk: „Precz z chrześcijaństwem!”. Wracam do siebie i ostrzegam innych przed zgubną „chrześcijańską” ideologią, przed pastorami i biblijnymi spotkaniami, które rodzą takie zepsute owoce.
I myślę dalej… Jak wiele różnych łatek przylgnęło do chrześcijaństwa za sprawą tych, którzy się na nie powołują. Jak wiele opinii wydawanych jest o chrześcijaństwie na podstawie doświadczeń z jedną, dwiema czy kilkoma grupami, które powołując się na Biblię, krzyż i głosząc „tu mieszka miłość” reprezentują raczej zdegenerowaną ludzką naturę naznaczoną nienawiścią.
I znów myślę… Jak wielką potrzebą jest w naszym świecie, aby chrześcijaństwo nie było jedynie przykrywką dla niecnych i, często, zbrodniczych zakusów ludzkiego serca. Gdyby chrześcijaństwo miało być reprezentowane przez klanową społeczność mieszkańców opisywanego przez Katarzynę Surmiak-Domańską Amerykańskiego miasteczka i jeśli jego sednem miałyby być praktyki i poglądy Ku Klux Klanu, to chciałbym wykrzyczeć światu: „Precz z chrześcijaństwem!”.
Jednak chrześcijaństwo to nie Ku Klux Klan, segregacja, nienawiść, wykorzystywanie słabszych przez silniejszych. Ten, który stanowi istocie chrześcijańskiej wiary i pobożności ostrzegał niegdyś pewną grupę ludzi: „Obłudnicy! Słusznie prorokował o was Izajasz: «Lud ten czci Mnie tylko wargami, lecz swoim sercem daleko jest ode Mnie. Daremnie jednak cześć mi oddają, ucząc zasad, które są wymysłem ludzi»”. Nie chcę być obłudnikiem. Chcę żyć prawdziwie, pragnę pięknie kochać, prawdziwie przebaczać, wytrwale służyć i każdego dnia, mówiąc językiem apostoła, „zwlekać z siebie starego człowieka wraz z uczynkami jego, a przyoblekać nowego, który się odnawia ustawicznie ku poznaniu na obraz tego, który go stworzył. W odnowieniu tym nie ma Greka ani Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, cudzoziemca, Scyty, niewolnika, wolnego, lecz Chrystus jest wszystkim i we wszystkich”.
Być „w Chrystusie” to cel i sedno chrześcijaństwa. I wiem, że istnieje prawdziwe oblicze chrześcijańskiej wiary, niezależnie od fałszywek i imitacji obecnych w świecie. Takiego chrześcijaństwa chcę być częścią i o takiej wierze chcę wydawać świadectwo swoim, choć wciąż dalekim od doskonałości, życiem.
poniedziałek, 7 stycznia 2019
MARIO, CZY JUŻ WIESZ?
Koncert "Kolędy świata" w Gostyninie |
„Ślepemu wzrok, głuchemu dźwięk, zmarłemu życia dar
Chromemu krok, niememu pieśń, przynosi Chrystus Pan!”.
Przytoczone słowa przywołują niektóre dokonania Jezusa Chrystusa, których opis znajdziemy na kartach Ewangelii. Historia o Jezusie narodzonym w Betlejem – Synu Marii – nie kończy się na wydarzeniach, których głównym motywem jest żłób i pieluszki, magowie ze Wschodu, pasterze, chór aniołów obwieszczających narodzenie Zbawiciela czy straszliwy gniew Heroda skutkujący śmiercią niewinnych chłopców z Betlejem i okolic.
Relacje ewangeliczne, wspominając narodziny Jezusa Chrystusa, skupiają się jednak na późniejszym okresie Jego życia – na publicznej aktywności. Tę publiczną działalność streścił uczeń i naśladowca Jezusa – Piotr apostoł – kiedy przebywał w domu rzymskiego żołnierza imieniem Korneliusz. Słowa Piotra zapisał autor Dziejów Apostolskich: „Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą. Dlatego że Bóg był z Nim, przeszedł On, dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą Diabła. A my jesteśmy świadkami wszystkiego, co zdziałał w ziemi żydowskiej i w Jeruzalem. Jego to zabili, zawiesiwszy na drzewie. Bóg wskrzesił Go trzeciego dnia i pozwolił Mu ukazać się nie całemu ludowi, ale nam, wybranym uprzednio przez Boga na świadków, którzyśmy z Nim jedli i pili po Jego zmartwychwstaniu. On nam rozkazał ogłosić ludowi i dać świadectwo, że Bóg ustanowił Go sędzią żywych i umarłych. Wszyscy prorocy świadczą o tym, że każdy, kto w Niego wierzy, przez Jego imię otrzymuje odpuszczenie grzechów”.
Piotr głosząc Dobrą Nowinę o zbawieniu w Jezusie przywołuje tragiczną i dotyczącą wszystkich ludzi prawdę o grzechu i diabelskim zniewoleniu. Autorzy nowotestamentowi piszą wiele o tej dramatycznej w skutkach rzeczywistości. Grzech ściąga na człowieka słuszny Boży gniew i podporządkowuje go woli Diabła, którego celem jest zniszczenie i wszelka destrukcja. Finałem takiego istnienia jest wieczność bez Boga. Potępienie. Nie wiem czy ta prawda robi dziś jakiekolwiek wrażenie na ludziach XXI wieku. Może wielu uzna taką mowę za kpinę z rzeczywistości. Grzech? Diabeł? Piekło? Człowieku, opanuj się! Nie żyjemy przecież w średniowieczu! A jeśli chcesz głosić tę swoją „Dobrą Nowinę”, to może powiedz coś pozytywnego, a nie takie przykre słowa o grzechu, zniewoleniu i wiecznym potępieniu. Jednak nie sposób mówić i pisać o Dobrej Nowinie bez wskazywania na te kwestie. Zachwycić się Dobrą Nowiną (Ewangelią) możemy tylko wtedy, kiedy widzimy problem i nędzę, jakie stały się naszym udziałem.
Syty nie będzie prosił o chleb. Ubrany nie będzie zabiegał o odzienie. Widzący nie będzie tęsknił na możliwością podziwiania pięknych krajobrazów. Słyszący nie doświadcza pragnienia, aby wychwycić bogactwo dźwięków otoczenia…
Dobra Nowina o zbawieniu w Jezusie okazuje się być wartością dla wszystkich, którzy dostrzegają, że grzech oddziela nas od dobrego i kochającego Boga. Grzech czyni przepaść i wyłom w relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem. To grzech sprawia, że zyskujemy miano „nieprzyjaciół i wrogów Boga”. A jedynym rozwiązaniem tej patowej sytuacji jest dzieło Jezusa – Jego śmierć i zmartwychwstanie. To w Jezusie możemy doświadczyć przebaczenia grzechów i cieszyć się relacją z Bogiem, której cechą jest bliskość.
W przytoczonym fragmencie biblijnym będącym zapisem słów Piotra apostoła pojawiają się też dokonania Jezusa takie jak uzdrowienia i uwolnienia od demonów: „chodził dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła…”. No tak… szkoda, że Jezusa nie ma już pośród nas. Jak dobrze byłoby skorzystać z Jego mocy nad chorobą i demonicznym zniewoleniem… Choć Jezus w swoim zmartwychwstałym ciele nie jest obecny za ziemi i pozostaje obywatelem Nieba, to jednak jest obecny za sprawą Kościoła – będącego Jego ciałem tu, na ziemi! A tekst biblijny zapewnia nas, że jako Jego Kościół reprezentujemy tego samego Jezusa, o którym czytamy na kartach Ewangelii. Bo On pozostaje, jak zauważył autor Listu do Herbrajczyków, „wczoraj i dziś, na wieki ten sam”! Jego pasją jest przynieść uzdrowienie i uwolnienie. W Kościele wciąż obecna jest służba uzdrowienia i uwolnienia, wszak „Jednego Duch obdarza wiarą, innemu Duch udziela daru uzdrawiania…”.
Jezus przyszedł, aby usunąć każdą przeszkodę stojącą na drodze do doświadczenia kochającego i dobrego Boga. On skutecznie zapłacił cenę za naszą wolność od grzechu. On pozostaje odpowiedzią na dręczące ludzi choroby. On pozostaje skutecznym ratunkiem dla udręczonych, umęczonych i utrudzonych. On jest Drogą dla błądzących i Pocieszycielem dla pozbawionych nadziei.
Jezus Chrystus przyszedł na świat. Narodził się w Betlejem, wychował w Nazarecie, prowadził publiczną działalność w miejscowościach Galilei i Judei, umarł w okolicy Jerozolimy. On zmartwychwstał i wciąż żyje, pozostając Zbawicielem, Lekarzem i Pocieszycielem. Wysłuchany koncert „Kolędy świata” był dla mnie kolejną okazją, aby zatrzymać się w bieganinie życia i skorzystać z zaproszenia do osobistej więzi z Jezusem, którego „Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą” i który wciąż pozostaje tym Jezusem mającym moc, aby uzdrowić wszystkich ciemiężonych przez Diabła. On jest tym, który przynosi:
„Ślepemu wzrok, głuchemu dźwięk, zmarłemu życia dar
Chromemu krok, niememu pieśń…”
środa, 2 stycznia 2019
PO OWOCACH ICH POZNACIE
Pozory bywają zwodnicze.
Żyjemy w świecie, w którym fałsz ściera się z prawdą, piękno istnieje obok brzydoty, szlachetność koegzystuje z niegodziwością. Aby odkryć prawdziwą naturę rzeczy nie wystarczy powierzchowne patrzenie i słuchanie.
Wśród mów Jezusa znanych jako „Kazanie na Górze” zwarte jest wezwanie do ostrożności: „Strzeżcie się fałszywych proroków…”. Autorzy pism jakie znalazły się w kanonie Nowego Testamentu przywołują jeszcze istnienie fałszywych apostołów czy fałszywych nauczycieli. Jak rozpoznać prawdę od fałszu? Czy jesteśmy skazani na spekulacje bez możliwości rzetelnej oceny tych, którzy podają się za „głosicieli prawdy”?
Pan Jezus zdaje się wskazywać na to co, powinno stanowić o przyjęciu lub odrzuceniu ludzi powołujących się na autorytet „Bożego proroka”: „Rozpoznacie ich po owocach”. Owoc to coś, co wydawane jest w pewnym procesie. Pośpieszna ocena może okazać się myląca. Gdzie szukać tego „owocu”, który kwalifikuje lub dyskwalifikuje człowieka jako „Bożego sługę”? Tym owocem nie są trafne i mądre teksty pozostawiane na Facebooku. Nie jest nim również zdolność do czynienia „niezwykłych rzeczy”, mogących zachwycać żądne atrakcji i wrażeń tłumy. A zatem co jest tym dobrym i pożądanym owocem? Jest nim, jak wierzę, życie ukierunkowane na uwielbienie Boga i wykonanie Jego woli. Ten rodzaj życia znajduje upodobanie w relacji i bliskości z Bogiem i wyraża się wyznaniem, jakie złożył psalmista: „Cóż ja mam w niebie oprócz Ciebie? Poza Tobą nic mnie też nie cieszy na ziemi”. Pragnienie Boga i przebywania w Jego obecności będzie skutkować niechybnie upodobnieniem się do Niego, jak napisał Jan apostoł: „żyjemy bowiem w tym świecie jako Jemu podobni”. Owoc musi się pojawić i w miarę upływu czasu będzie on coraz wyraźniejszy. Tego podobieństwa do Boga, w którym jest miejsce na autentyczne przejawianie „miłości, radości, cierpliwości, pokoju, dobroci, życzliwości, wierności, łagodności czy opanowania” życzę sobie na rok 2019 i wszystkie następne lata.
Żyjemy w świecie, w którym fałsz ściera się z prawdą, piękno istnieje obok brzydoty, szlachetność koegzystuje z niegodziwością. Aby odkryć prawdziwą naturę rzeczy nie wystarczy powierzchowne patrzenie i słuchanie.
Wśród mów Jezusa znanych jako „Kazanie na Górze” zwarte jest wezwanie do ostrożności: „Strzeżcie się fałszywych proroków…”. Autorzy pism jakie znalazły się w kanonie Nowego Testamentu przywołują jeszcze istnienie fałszywych apostołów czy fałszywych nauczycieli. Jak rozpoznać prawdę od fałszu? Czy jesteśmy skazani na spekulacje bez możliwości rzetelnej oceny tych, którzy podają się za „głosicieli prawdy”?
Pan Jezus zdaje się wskazywać na to co, powinno stanowić o przyjęciu lub odrzuceniu ludzi powołujących się na autorytet „Bożego proroka”: „Rozpoznacie ich po owocach”. Owoc to coś, co wydawane jest w pewnym procesie. Pośpieszna ocena może okazać się myląca. Gdzie szukać tego „owocu”, który kwalifikuje lub dyskwalifikuje człowieka jako „Bożego sługę”? Tym owocem nie są trafne i mądre teksty pozostawiane na Facebooku. Nie jest nim również zdolność do czynienia „niezwykłych rzeczy”, mogących zachwycać żądne atrakcji i wrażeń tłumy. A zatem co jest tym dobrym i pożądanym owocem? Jest nim, jak wierzę, życie ukierunkowane na uwielbienie Boga i wykonanie Jego woli. Ten rodzaj życia znajduje upodobanie w relacji i bliskości z Bogiem i wyraża się wyznaniem, jakie złożył psalmista: „Cóż ja mam w niebie oprócz Ciebie? Poza Tobą nic mnie też nie cieszy na ziemi”. Pragnienie Boga i przebywania w Jego obecności będzie skutkować niechybnie upodobnieniem się do Niego, jak napisał Jan apostoł: „żyjemy bowiem w tym świecie jako Jemu podobni”. Owoc musi się pojawić i w miarę upływu czasu będzie on coraz wyraźniejszy. Tego podobieństwa do Boga, w którym jest miejsce na autentyczne przejawianie „miłości, radości, cierpliwości, pokoju, dobroci, życzliwości, wierności, łagodności czy opanowania” życzę sobie na rok 2019 i wszystkie następne lata.
Subskrybuj:
Posty (Atom)