Na pewnym etapie funkcjonowania, wciąż rozwijającego się i tętniącego życiem, Kościoła w Jerozolimie nastały trudne czasy. Były to dni tak bardzo inne od tych, których doświadczano na samym początku istnienia jerozolimskiej Wspólnoty. Jeszcze kilka tygodni i miesięcy wstecz wszyscy żyli opowieściami o niezwykłych dziełach Bożych. Apostołowie głosili z odwagą „wśród znaków i cudów” i „przybywało też coraz więcej tych, którzy zawierzyli Panu, mnóstwo zarówno mężczyzn, jak i kobiet”. I kiedy wszystko zdawało się być poukładane i nadzwyczaj dobre, pojawił się kryzys. To tak jakby ktoś nagle zgasił światło w pokoju, gdzie odbywała się biesiada naznaczona radosnym gwarem jej uczestników. Rozmowy ucichły, pojawiła się niepewność i konsternacja.
Tekst biblijny – w 8. rozdziale Dziejów Apostolskich – przekazuje, że „wybuchło wielkie prześladowanie Kościoła w Jerozolimie”, a głównym sprawcą tych represji był gorliwy zwolennik stronnictwa faryzeuszy imieniem Saul (Szaweł). Jego działalność tak opisuje autor Dziejów Apostolskich: „Wdzierał się, porywał mężczyzn i kobiety i przekazywał do więzienia”. Użyty w oryginale greckim czasownik „porywał” używany był jako określenie dzikiej bestii, która rozszarpuje ofiarę. W tych trudnych czasach zdawało się, że wszystko zmierza w złym kierunku. Zamiast oczekiwanej radości przyszły: cierpienie, udręka i ból. I właśnie pośród tej najgłębszej ciemności Pan Bóg zaświecił światło. Kiedy Saul – „przepełniony rządzą mordu i siania postrachu wśród uczniów Pańskich” – udał się do Damaszku, by aresztować chrześcijan („zwolenników Drogi – jak ich nazywano w I wieku) „nagle otoczyła go światłość z Nieba”. To światło z Nieba sprawiło, że z mordercy, bestii i niepohamowanego fanatyka Bóg uczynił apostoła dla pogan i autora niezwykłych w treści listów, które stały się duchowym pokarmem chrześcijańskich wspólnot rozsianych po całym świecie. Dla Kościoła nastały czasy żniwa. Z mroku ponownie wyłoniła się nadzieja.
Często pośród narastającego ucisku i ciemności wydaje się, że nie ma już nic co mogłoby zwiastować zmianę na lepsze. I kiedy nadzieja zdaje się nie mieć racjonalnych podstaw, gdy wszystko wokół opresyjnie krzyczy: „Jest źle i będzie tylko gorzej”, przychodzi przełom. Wracając do wyżej już zastosowanej analogii dzieje się tak, jakby w ciemnym pomieszczeniu – z którego bezskutecznie i rozpaczliwie próbujemy się wydostać – ktoś zapalił światło. I nagle wszystko zaczyna się zmieniać. W moim przekonaniu Pan Bóg wciąż pozostaje „światłem w ciemności”, które rozbłyska, gdy człowiek jest u kresu sił i kiedy w serce skrada się niepewność jutra.
W życiu, tak indywidualnym jak i wspólnotowym bywają różne sezony. Niektóre naznaczone są euforią, a inne uciskiem. Niezależnie od tych odmiennych sezonów życia możemy, jak sądzę, wypatrywać nadziei u Tego, który jest jej Źródłem. Jeśli naszą ufność kierujemy ku Bogu, który pozostaje niewyczerpanym skarbcem nadziei, jesteśmy w stanie przetrwać trudny czas. Ja wciąż potrzebuję wziąć lekcję ze słów Pawła z Tarsu zapisanych w Liście do Koryntian: „Dlatego nie upadamy na duchu, ale jeśli nawet nasz człowiek zewnętrzny ulega zniszczeniu, to jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień. Niewielkie zaś cierpienia, które chwilowo znosimy, przygotowują nam bezmiar wiecznej chwały, nam, którzy nie wpatrujemy się w to, co widzialne, lecz w to, co niewidzialne. To bowiem, co widzialne, trwa do czasu, natomiast to, co niewidzialne, wiecznie”. W tym co „wieczne” chcę i potrzebuję składań nadzieję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz